Alpy czerwiec-lipiec 2013 Col de Ferssinieres-Col du Cheval de Bois

<—Wyszliśmy dość późno, bo wygodny biwaczek aż kusił do zrobienia prania. O dziwo minęła nas tylko jedna para.

Piękna, pełna wodospadów dolina zakończona przełęczą Fressinieres ciągnie się długo, podnosząc się początkowo bardzo łagodnie.

Jest kilka niezbyt stromych progów, płytkie jeziorko i zamknięta cabana.

Wyżej dolina wypłaszcza się, ale właściwa- przechodnia przełęcz jest dopiero za zakrętem. Przy śniegu dość trudno było się tam wspiąć, wleźliśmy zbyt wysoko w luźne piargi skuszeni widokiem wracającej pary. Tej, która minęła nas rano.

-Jak tam Col de Fressinieres?-zagadnął uprzejmie Jose

-Czy my wyglądamy na wariatów?-usłyszeliśmy w odpowiedzi-Nie poszliśmy tam!

Pamiętałam tę przełęcz sprzed kilkunastu lat. Wiedziałam, że na podejściu pewnie leży śnieg. Kiedyś bardzo się tam bałam, ale pomimo braku czekana i raków i weszłam i zeszłam…

Teraz  śniegu było oczywiście więcej. Wdrapaliśmy się tak daleko jak się dało po piargu i skale. Potem jednak trzeba było wejść w śnieg. Włożyliśmy raki, wyciągnęliśmy czekany. Był ślad, ale bardzo tam stromo. Spadać też jest jak i gdzie… W każdym razie udało się :)

Druga strona troszkę mnie rozczarowała. Wyciągów narciarskich  jakby trochę przybyło (niestety są tam wyciągi, sięgają aż do Orcieres Merlette), a przecież ten teren to rezerwat przyrody Estairs!

Minęliśmy boczkiem pozamarzane jeziora. Nie było śladów, ale zejście z Col De Fressinieres jest łatwe.

Starając się nie tracić wysokości przetrawersowaliśmy zbocze po prawej i wdrapaliśmy się na kolejny próg. Na balkoniku leżała spora lawina.

Wyżej wszystko pokrywał śnieg, w związku z czym poszliśmy źle. Wdrapaliśmy się na grań zbyt wysoko i zbyt wcześnie. Lepiej było trzymać się lewej.

Teoretycznie mogliśmy wrócić i znów podejść, ale było zbyt niepewnie i zbyt stromo. Zdecydowaliśmy, że łatwiejsza jest grań.

Widoki mieliśmy piękne, ale zejście zaznaczone tylko na jednej mapie i tylko mikroskopijnymi kropeczkami (w pesymistycznym czarnym kolorze)… wyglądało co najmniej problematycznie.

Było okrutnie stromo. Na całej prawdopodobnej, bo nieoznakowanej i niewidocznej drodze leżał śnieg. Opuściliśmy się kawałek po kruchych skałkach i z nieznanego mi powodu Jose, który zwykle unika takich miejsc zdecydował, że da się tu zejść. Zostawił plecak, założył raki, opuścił się kawałek w śnieg. Wpadł po kolana, bo było już bardzo miękko. Grubo po południu idiotyczny czas na forsowanie tak mocno nachylonych ścian. Pozostało mi zrobić to samo. Plecaki zakładaliśmy już stojąc w miękkim zboczu. Potem każde  z nas innymi drogami, bo zawsze mamy w takich miejscach inne zdanie, posuwało się krok po kroku w dół, ubijając każdy stopień tak, żeby można było przenieść na niego ciężar. Kilkadziesiąt metrów najbardziej stromego odcinka zajęło nam ponad godzinę.

To jedyne miejsce gdzie odważyłam się wyjąć aparat. Stałam niepewnie, stąd tak niewyważony kadr. Skrót perspektywiczny usunął całą skalną ścianę poniżej nas. Patrząc na to z góry też myśleliśmy, że da się tam zejść. Nie dało się, ale znalazł się kopczyk. Potem drugi. Prowadziły trawersem (ohyda) w prawo wzdłuż urwiska, a potem schodziły po płacie śniegu wprost w dół. Dalej nie było oznakowania, ale łatwo się było domyślić gdzie iść.

Po tym co przeszłam wydawało mi się, że jest tam całkiem płasko! Chciałam nawet schować czekan, ale jakoś nie było gdzie siąść :).

Tak to wyglądało w wielkim skrócie…

A  z większej odległości tak… Kto by pomyślał, że udało nam się tamtędy zejść! Kolejna niespodzianka czekała kawałek dalej.

Ktoś przyozdobił przełęcz Drewnianego Konika (Col du Cheval de Bois), tak jakby się z nas naśmiewał :)

Dla pewności zajrzeliśmy jeszcze na drugą stronę grani. Nie była zła. Tylko, że w międzyczasie zrobił się wieczór i musieliśmy zostać na noc.

Wróciliśmy kawałek na płaską trawkę. Dobrze, że przed nocą nałapaliśmy sączącej się ze śniegu wody. Rano wszystko oczywiście pozamarzało.

Trudność tego odcinka to T6, sama Col de Fressinieres T4-T5, pozostałe fragmenty są łatwe, najwyżej T2-T3. Nie wiem czy bez śniegu zejście do drewnianego konika byłoby łatwiejsze, być może wcale nie. Na zdjęciu z namiotem widać, że „nasza” ściana jest oświetlona przez cały dzień. Bezpieczniej jest pójść tam jak najwcześniej rano. Przydałyby się dwa czekany. —>

 

 

 

 

Share

Jezioro Jasień i Jeziorka Lobeliowe koło Soszycy

Jak pewnie zauważyliście zamieszczam ostatnio trochę niegórskich outdoorowych zdjęć. Chyba zrobię dla nich oddzielną kategorię, będzie łatwiej je odfiltrować, w razie gdyby Was nie zainteresowały. Dla mnie mają jednak pewne znaczenie. Są dowodem na to, że ten niegórski czas też ma wartość i może być bardzo piękny.

Nie wiem czy każdy tak to odbiera, ale czym jestem starsza tym bardziej żal mi upływającego czasu. Tym większą wydaje się mieć wartość i tym bardziej staram się go wykorzystać tak intensywnie, jak tylko się da. To nie musi być nic wielkiego, bo trudno oczekiwać wielkich rzeczy na co dzień. To fotografie z ostatniego weekendu z Łupawska na Kaszubach.

Bardzo tam pięknie. Wyznakowano mnóstwo rowerowych i pieszych ścieżek. Są szlaki kajakowe i mnóstwo biwakowo-piknikowych miejsc. Ludzi było za to bardzo mało spotykałam tylko nieliczne, pojedyncze osoby. Głównie grzybiarzy.

Z niedzieli mam znacznie mniej zdjęć, tylko z mglistego poranka.

Spłynęłiśmy kajakami Słupię. Mżyło i bałam się zamoczyć aparat więc go nie zabrałam.

Fotografowanie nadaje codzienności odświętny charakter. Wyróżnia najpiękniejsze chwile. Sprawia mi to dużo przyjemności. To troszkę tak jakbym polowała na piękne widoki. Pełen trofeów dzień w żaden sposób nie może już się wydawać szary… :). A jak Wy sądzicie? Też macie wrażenie, że tak jest?

Share
Translate »