Pepolin

Rano zdecydowałam, że definitywnie kończę sezon zimowy i schodzę. Nie żeby mi nie było żal. Było, ale nie chciałam już bardziej kusić losu.

Do Sorosy dochodzi szutrowa droga. Można nią zejść do Linas de Broto, ale szkoda. Kilka zakrętasów poniżej schronu w prawo odbija stary szlak. Na pół rozmyta droga dla mułów. Bardzo ładna, ale odejście jest nieoznakowane. Na zakręcie stał jeden kopczyk prowadzacy w gęste błoto. To właśnie tu. Dalej wychodzi się na piękny most i ścieżkę już bardziej widać.

Nawet idąc bardzo powoli dojdzie się do wsi w jakieś 1,5 godziny. Nie śpieszyłam się. Nie lubię schodzić z gór.

Naprawdę żałowałam i pomysł powrotu w Sierra de Tendenera wybił mi definitywnie dopiero pan w barze przy gite. Powiedział,  że widoczne na mapie EA  ścieżki sa zupełnie nie używane i pozarastały krzakami. Wyżej leży śnieg… zasypane krzaki to rzeczywiście makabra więc zrezygnowałam.

Według opisu pana i pani z baru przeszłam przez szosę naprzeciwko gite. Doszłam do końca zabudowań i kierując się skierowanym w próżnię napisem „Otal, Yosa” i szumem wody trafiłam na zabytkowy most i poszlam na Pepolin. Nie ma tej drogi na mapach, ale w terenie jest i co najważniejsze została niedawno odkrzaczona. W zasadzie tylko po tym można ją rozpoznać, bo wydeptanej ścieżki tam nie ma. Była w tym też i ironia losu. To tu 1 kwietnia Teresa złamała nogę, przez co teraz byłam w górach sama.

Po leśnym cienistym kawałku, gdzie jeszcze widać zarys sadzonych kiedyś wzdłuż polnych dróg bukszpanowych żywopłotów, ścieżka wychodzi na odkryte łąki i gubi się w trawach.

Nie ma jednak wątpliwości gdzie iść. Pepolin widać. Oczywiście nie byłoby widać we mgle, ale akurat to miejsce wymaga widoczności. Najwiekszą zaletą tych gór jest niemal nieograniczony widok na wszystkie strony.

GR dołacza do drogi z Linas pod szczytem. Jest wydeptany i oznakowany kołkami. Wchodzi na grań od południowej strony przecinając strumyk z dobrym źródłem.

Na jednym z wierzchołków ktoś wybudował chwiejną ławeczkę z kamieni. Rzeczywiście warto tam dłużej posiedzieć. Popatrzcie sami. To wszystkie strony świata, wschód, północny wschód, północ, zachód i południe:

ciekawy był też widok w dół.

Nie zeszłam GR15, bo szkoda mi było widoków. Połaziłam po grani, a potem poszłam przez łąki w kierunku cabany położonej wysoko nad bezludną wsią.

Niestety nie nadawała się… Zeszłam niżej, przez porośnięte narcyzami łąki z niespodziankami,

a potem wpadłam w labirynt opuszczonych pól. Straszliwie się tam zagrzebałam. Otal to ogromny, pogrodzony kamiennymi murkami i kolczastymi żywopłotami, tarasowy teren. Przez pokolenia wydzierany górom, a teraz opuszczony. Robi niesamowite wrażenie zwłaszcza, że wiele domów zachowało się w niezmienionym stanie… zatrzymując czas.

W zasadzie wolałam odłożyć zwiedzanie na następny dzień bo robiło się późno, zachmurzyło się i było nieciekawe światło ( nieciekawe fotograficznie), ale musiałam zejść do wsi bo zapomniałam nabrać wody. Dziwnie było przedzierać się przez ten wyludniony, ale bardzo  dobrze zachowany świat. Przez pokolenia żyli tu ludzie. Siali, wypasali doili, gromadzili… I któregoś dnia, pewnie w latach 60-tych czy 70-tych okazało się, że ich cywilizacja zabrnęła w ślepy zaułek. Skończyła się. Młodzi już tego świata nie chcą, a starzy już nie dają rady tu żyć. Na pewno nie było łatwo. To spora wysokość. Przez wiele miesięcy leży tu śnieg…

Możecie sobie wyobrazić jak się przestraszyłam kiedy odkryłam, że z jednego z kominów unosi się dym! Odwróciłam się i uciekłam. Dosłownie. Nawet mi już nie przeszkadzały kolczaste krzaki. Wróciłam do bardzo małej, ale bardzo ładnej cabany wysokiej jak buda dla psa i zbudowanej z samych kamieni bez zaprawy. Były dwie, ale w tej drugiej zalegał antyczny obornik. Nie chciałam się wczołgiwać na gliniaste podłoże, z którego w popłochu uciekały skorki i ułożyłam swój biwakowy worek obok wejścia. Nie było zimno.

W środku nocy obudził mnie teatralny szept.

-Signora… Signora!

Do tej pory pamiętam z jakim przejęciem młody damski głos wypowiedział te słowa. Nikogo oczywiście obok nie było. To sen. Głos obudził mnie, bo zaczął padać deszcz. Bez specjalnego entuzjazmu wczołgałam się do budy… a rano obudziło mnie piękne słońce.

PS: troszkę powyżej tej cabany jest dojście do strumienia wydeptane przez krowy.

 

 

 

 

Share

Collado Cebollar (lub Cuello Zebollar)

Po dniu zielonym dzień biały. Tak już jakoś zawsze jest. W łatwym terenie żałuję, że nie jestem wyżej, w trudnym modlę się żeby bezpiecznie zejść :)

Poszłam na Collado Cebollar z nadzieją, że i wejdę i zejdę. Oczywiście musiał tam być śnieg, ale po dniu zielonym nie pamięta się o śniegu.

Musiałam wrócić kawałek wysoką ścieżką (GR11). W porannym świetle widoki wyglądały inaczej, ale też było pięknie.

Fragment bardzo ciemnego zarośniętego omszałym bukszpanem lasu niemal w korycie rzeki, w którym coś nieprzyjemnie chrumkało wieczorem wydawał się teraz magicznym rozświetlonym ogródkiem. Tylko Ordesa widoczna pod światło traciła.

Dowód że  warto wracać tą samą drogą. Po porzuceniu GR11 ścieżka wspinała się bukowym lasem, przechodząc czasem przez półki podobne do tych na dole, ale wyraźnie sztuczne i szersze.

Po przejściu rzeki na polanie z widokiem na grań szlak trochę kluczył.

Fragmenty nie było oznakowane, ale idąc na oko wyszłam tam gdzie chciałam. Ze skraju hali były piękne widoki na dolinę Ara i mur oddzielający tę dolinę od Otal.

Wyżej wynurzyła się też  Ordesa i Vignemale.

Na trawiastym zboczu spotkałam czwórkę ludzi z psami. Schodzili. Zrozumiałam tylko, że rozmawiają o czekanach i rakach. Ich ślad w śniegu ułatwił mi decyzję gdzie iść… ale jak się potem okazało też zmylił. Szlak na Collado Cebollar odszedł chyba w prawo zaraz za odkrytą trawką. W lewo biegła jakaś bardzo podejrzana ścieżka najprawdopodobniej droga do Torli. Zarys dróżki przecinały liczne gruntowe lawiny. Niezbyt wielkie, ale na pewno ciężkie i niebezpieczne. Zbocze obsuwało się płatami. Nie było ludzkich śladów. Nie miałam pojęcia skąd zeszli ludzie z psami, ale pomyślałam że grzbiet biegnący aż na szczyt będzie bezpieczny.

Wdrapałam się kawałek na strome trawki, minęłam rozwaloną cabanę z widokiem na całą dolinę Ordesy i odnalazłam ludzki i psi ślad. Przeszedł kilkanaście metrów granią i zawrócił.

Ja poszłam dalej. Nie wiem po co  moim poprzednikom byłyby potrzebne raki i czekany. Grzbiet był tak ostry, że czekan niewiele by dał (chociaż wyciągnęłam go później na wszelki wypadek). Raki by tylko przeszkadzały.

Jedno co bardzo mi się przydało to kijek z urwaną rozetką (zgubiła mi się już na początku wyjazdu). Używałam go jako sondy sprawdzając czy idę jeszcze po grani czy już po nawisie. Strasznie to wyglądało, nawis dosłownie wisiał na włosku. Pod śniegiem były wytopione dziury i całe poodklejane płaty. Raz omal nie postawiłam na takiej dziurze stopy. Słońce prażyło i skalne fragmenty wymagały sporo gimnastyki. Śnieg niemal wcale nie trzymał się skał, a było go jeszcze sporo. Nawis miał ponad dwa metry. Miejscami więcej.

Doszłam w ten sposób na grań trochę poniżej szczytu, a potem przeszłam jeszcze na szczyt, żeby popatrzeć skąd zejść.

Wyszło mi, że to wszystko jedno. Jak się potem okazało wcale nie, ale dałam jakoś radę.

Było tak stromo, że nie widziałam stoku przed sobą i przegapiłam skalne urwisko. Musiałam potem iść nieprzyjemnym trawersem ponad nim, a potem zejść po kruchych skałach zlanych solidnym strumyczkiem. Wolałam to, niż zastanawianie się czy nadtopiony trawers utrzyma czy się zsunie.

Potem poszło już łatwej. Przeszłam przez kilka śnieżnych jęzorów zewspinałam się w dół koło wodospadu i przeszłam przez dwie spore rzeki (w sandałkach). Gdybyście się znaleźli w tym miejscu da się zejść i po prawej i po lewej stronie wodospadów, ale po prawej chyba jest bardziej sucho. Tak czy siak raczej nie obyłoby się bez sandałków.

Dalej widać kilka ścieżek trawersujących strome łąki. To drogi krów. Kończą się w dziwnych miejscach, ale da się iść jakkolwiek nawet bez nich.

Ja wyszłam za wysoko, a potem zeszłam prosto w dół do schroniska. Nie było luksusowe. Tylko klepisko, palenisko z rozbitym kominem i szafka w ścianie… a w niej kawa, cukier i flaszka rumu!… No i bardzo piękny widok :)

Podeszłam jeszcze kawałek do drugiej wyższej cabany, ale tam się wcale nie da spać. Była cała zawalona materiałami budowlanymi. Wróciłam więc do Refugio Sorosa. Ściana, z której zeszłam wyglądała jak coś czego wcale się nie da pokonać, ale nie widziałam żadnego lepszego zejścia. Widać nawet kilka gorszych opcji…

PS: ja zeszłam troszkę poniżej szczytu Tozal de las Comas prosto w dół. Podobnie byłoby chyba z przełęczy. Ze szczytu można by zejść tak żeby nie trafić w urwisko. Według mapy Editorial Alpina należałoby iść dalej granią i zejść z kolejnego wierzchołka. Na mapie IGN nie ma nawet wejścia… na szalonej mapie (Editorial Pireneo) trasa schodzi mniej więcej z przełęczy, ale nie prosto w dół tylko okrężnym trawersem :) Piszę tak szczegółowo bo to przepiękne miejsca. Widoki cudowne, zdecydowanie warto tam pójść.

Przy Refugio Sorosa nie ma wody, trzeba wrócić do rzeki.

Share
Translate »