Canfranc- Cabana Espelunguere

Miałam różne pomysły na moje samotne kilkanaście dni, ale niepodziewanie okazało się, że mogę się spotkać z Asią. Umówiłyśmy się w Cabane Espelunguere, którą odkryliśmy z Jose w marcu dwa lata temu. Wiedziałam, że jest otwarta, i że da się w pobliże dojechać samochodem.

Wpadłam na chwilkę do jakiegoś sklepu i Jose podrzucił mnie do Canfranc. Niestety w schronisku (to jedno ze schronisk na drodze Św Jakuba) nie było miejsc i musiałam przenocować w gite. Być może gdybym była sama poszukałabym jakiegoś bezpłatnego noclegu, ale Jose już się śpieszył, a nie przyjmował do wiadomości ani zostawienia mnie gdzieś wyżej w górach, ani mojego nocnego samotnego podchodzenia do jakiejś cabany. Fajnie było przespać się w łóżku z pościelą i wykąpać w pięknej łazience (była w pokoju). Gite miała kuchnię więc nie musiałam wyciągać gazu. Jak zwykle w takich miejscach moje śniadanie wywołało sporo zamieszania- dostałam kupę owoców, szynkę i ser ( wszystko bezglutenowe :)). Na dworze było przejmująco zimno, nadal wiał upiorny, lodowaty wiatr. Miałam się spotkać z Asią dopiero wieczorem więc rano wcale się nie spieszyłam. Przepakowałam porządnie cały plecak, teraz okropnie ciężki i wyszłam dopiero koło 10-tej.

Niezbyt ambitnie postanowiłam przejść się kawałkiem GR65 do Canfranc Estacion i obejrzeć zabytkową stację (o historii stacji możecie przeczytać u Edka).

Okazała się zamknięta, a francuski autobus, który teoretycznie powinien podrzucić mnie na Col de Somport- stał  sobie obok i nie odjechał.

Pani kierowca coś mi tam tłumaczyła… zrozumiałam, że odwołany z powodu… hmm…braku pasażerów.

-Złap stopa- pokazywała mi pani na migi. Złapałam. Zatrzymał się pierwszy przejeżdżający samochód. Pięknie wyglądał masyw Aspe z drogi. Koniecznie muszę się tam kiedyś zatrzymać i go sfotografować.

Przełęcz była bardzo biała. Mnóstwo śniegu, dróżka GR65 do Candanchu urwana (podobno rzeka zabrała). Zeszłam więc ten kawałeczek szosą, a potem idąc na pamięć bo GR11 jakoś nie oznakowano trafiłam w końcu na kilka namalowanych na skałach znaków za wyciągami.

Zeszłam kilkaset metrów w kierunku Cyrku Aspe i coś mi zaczęło furczeć nad głową. Zbocza były pełne świeżych lawinek, pogoda słoneczna, stoki oświetlone…

Wystraszyłam się (dalej szlak na kawałku trawersuje stok pod samym urwiskiem) i zamiast iść znanym mi już GR11 poszłam nartostradą w kierunku Causiat- cokolwiek by to nie było (bo na mapie nie było nic).

Droga prowadziła lasem, a widoki były piękne. Na nieubitym śniegu strasznie wpadałam i żałowałam, że zostawiłam rakiety w samochodzie Jose. Tylko, że z rakietami byłoby mi jeszcze  ciężej… Nartostrada- wyratrakowana dla biegówek skończyła mi się na jakimś zakręcie, a leśna ścieżynka wyprowadziła mnie na skałę z bardzo pięknym widokiem- Causiat.

Widok istotnie warty wejścia… za to z zejściem już dużo gorzej. Parking Sansanet na który zmierzałam był niemal dokładnie pode mną :)

Wróciłam do lasu i szybko pogubiłam się w plątaninie gruntowych dróg, pozakopywałam w śniegu, pokręciłam w kółko i zamiast w  Sansanet wylądowałam na szosie tylko kawałeczek poniżej Col de Somport- przy stacji narciarskiej. Zeszłam potem kilkaset metrów asfaltem i znalazłam zasypany GR65. Idzie przez łąki i las. Jak już się człowiek wydobędzie z zasp to całkiem przyjemna droga. Szosę niestety czasami widać. Nic nie jechało więc niewielka szkoda.

Już w wioseczce Peyrenere znalazłam drogowskaz wskazujący wprost na Causiat… cóż najwyraźniej było zejście. Może nawet pod śniegiem był jakiś znak…

Doszłam potem  do parkingu Sansanet szosą ( chociaż być może jest jakiś szlak)- to tylko kawałek, a potem HRP do Cabane Espelunguere. Szłam już chyba kiedyś tą trasą, ale bardzo dawno temu i w lecie.

Wyglądała zupełnie inaczej… a może to ja poszłam wtedy inaczej.

Kopczyków było mało. Prawie wcale. Las zasypywał kopny śnieg, ścieżka pojawiała się i ginęła. Nikt nią jeszcze tej wiosny nie chodził. W efekcie wyszłam dużo za wysoko i do cabany dotarłam tylko godzinę przed Asią.

Zostawiłam rzeczy i zeszłam po nią na parking. Fajne spotkanie. Pierwszy raz zdarzyło mi się umówić z kimś poznanym w internecie. (Na edkowym pirenejskim forum :)) i pierwszy raz spotkałam nieznanego mi wcześniej czytelnika bloga :)

Share

Colado Petrachema

To kolejna dobra jednodniowa wycieczka z Linzy. Bardzo polularna, ale w poniedziałek, kiedy tamtedy szliśmy byliśmy na szlaku całkiem sami. Towarzyszł nam za to ślad kilkudziesięciu osób. Podobno w niedzielę przeszła tamtędy 60-cio osobowa wycieczka.

Pogoda była nieciekawa, ale na południu przejaśniało się.

Spróbowaliśmy odnaleźć Camino Francese- biegnącą skalnym balkonem mniej popularną (i nierozdeptaną) ścieżkę na Colado Petrachema, ale była jeszcze głęboko pod śniegiem.

Przeszliśmy kawałek i pogubiliśmy się. Kopczyli zginęły  i nie wiedzieliśmy, która półka jest tą „przechonią”.

Wróciliśmy więc na wyższy skalny balkon, którym biegnie znakowany szlak. Straciliśmy na to około godziny. Jedyny plus to, że obejrzeliśmy cabanę- jest bardzo podobna do innych schronów w tej okolicy. Otwarta i można by w niej awaryjnie spać.

Po przejściu ciągu szerokich balkonów szlak wychodzi na otwarte hale. Pogoda poprawiła się i mieliśmy piękne widoki.

Nie było widać oznakowania, ale nie było też rozterek gdzie iść. Nasi poprzednicy wydeptali w śniegu szeroki trakt.

Z przełęczy był daleki, chociaż wąski widok na francuską stronę. Okrutnie tam wiało więc szybko poszliśmy dalej. Popatrzyłam tylko na zejście- nie wydawało się najgorsze. Trochę nizej w żlebie jest cabana Ansambare i droga na dno Cyrku Lescun.

Sama przełęcz to tylko szczerba w grani- urwistej i stromej od strony Francji, a dość lagodnej (ale teraz badzo oblodzonej) po stronie hiszpańskiej.

Na zboczu było kilka śladów narciarzy. Zejście wyglądało początkowo łagodnie, ale Jose, który je znał siadł i założył raki. Ja spróbowałam zejść bez. Śnieg był dobry nie za twardy i nie za miękki. Wydawało mi się, że buty wystarczająco dobrze trzymają.

Potem zmieniłam zdanie. Zejście to ciag bezodpływowych kotłów ( to teren krasowy i woda ucieka w szczeliny), które wydeptana przez naszych poparzedników ścieżka trawersowała wysoko po lewej stronie.

Pomiedzy kotłami jest kilka malowniczych wypłaszczeń.

Skały zasłaniały wiatr i w tych miejscach robiło się bardzo goraco. Nadtopiony śnieg miękł  i spływał. Na trawersach było coraz mniej przyjemnie. Najgorszy był ostatni próg.

Długi trawers zawieszony nad urwiskiem jest bardzo stromy. Śniegu było już mało, do tego miał konsystencję budyniu. Bardzo byliśmy zadowoleni kiedy w końcu udało nam się z tego zejść. Ja kawałkami zjechałam prosto w dół, miejscami przeciskałam się pod drzewami skrajem lasu… Z dołu wyglądało to tak:

Tylko jeden ślad, nie wiem nawet czy ludzki prowadził rozsądnie przez kocioł prosto w dół. Inne przeszły trawersem po języczku śniegu, tak jak biegnie letni szlak.

-I pomyśleć, że przeszło tędy 60-ciu idiotów- zauważył Jose

-62- wyrwało mi się

Dalej było już całkiem prosto, chociaż nie dało się szybko iść. Śnieg zmiękł i w wielu miejacach wpadaliśmy głęboko.

W lesie śpiewało mnóstwo ptaków, a w odsłoniętych miejscach pojawiały się już kwiaty.

Śpieszyliśmy się, bo Boj został sam w otwartym samochodzie. Był zmęczony i nie chcieliśmy go ciągać w wysokie góry i w taki głęboki śnieg. Nie protestował.

 

 

 

 

 

 

 

Share
Translate »