Pico de Chinebral de Gamueta

To też był łatwy dzień. Z powodzeniem mógłby być jednodniową wycieczką, wiosną i zimą ciekawą trasą narciarską. Jako baza wypadowa doskonale nadaje się schronisko Linza, my jednak ze względu na towarzystwo psa i brak zainteresowania tłokiem (zajrzeliśmy na chwilkę, był weekend i w schronisku niemalże wrzało) zostawiliśmy samochód przy drodze prowadzącej w stronę refugio Gamueta (na mapie Editorial Alpina- Plana de Diego), jakieś 2 km przez Linzą i wyruszyliśmy ścieżką wzdłuż rzeki. Po jakimś czasie ( na hali) pojawił się zielono- żółto znakowany szlak biegnący od schroniska.

Na odsłoniętych powierzchniach kwitły narcyzy.

W lasku śpiewało mnóstwo ptaków. Jeden z nich wydawał trele tak podobne do rżenia koni, że długo rozglądałam się po okolicy szukając stada. Kilka dni później Asia uświadomiła mi, że konie rżą trochę inaczej, ale spotykam je na tyle rzadko, że dałam się nabrać.

powyżej lasku wyszliśmy na płat śniegu przecięty śladem kilku osób.

Ktoś szedł w rakietach, był też ślad nart. Szybko doszliśmy do małego schronu, bardzo podobnego do tego gdzie spaliśmy poprzedniej nocy.

Spanie na stryszku, na dole betonowa, pokruszona podłoga i palenisko. Cabana miała sprawne okna i drzwi. Całkiem dobre miejsce. Z położonej obok górki był piękny widok na wszystkie strony.Nocą bardzo wiało i wydawało się, że pogoda się psuje,  ale ostatecznie poprawiła się. Nie było zimno. Spałam oczywiście we wszystkim co ze sobą zabrałam. Rano okolica wydawała się jeszcze piękniejsza.

Fajne miejsce, prawda? Nie mieliśmy planów ani pojęcia gdzie iść, i ostatecznie zdecydowaliśmy się zejść odrobinkę i obejrzeć małą cabanę, którą wypatrzyłam z górki wieczorem.

Okazała się jednak pełnym błota blaszakiem. Kiedy podeszliśmy bliżej minęła nas grupka narciarzy podchodząca z Linzy.

Posiedzieliśmy chwilkę na małej przełączce powyżej domku- Paso del Onso, podziwiając widok na Barcal de Linza,

a potem poszliśmy za grupą.  Pierwszy kawałek był skalisty i stromy, troszkę wyżej wyszliśmy na trawki, a potem w śnieg. Przez całą drogę, jak się okazało prowadzącą na Pico de Chinebral de Gamueta towarzyszyły nam piękne widoki.

Za stromym skalistym stokiem, zaraz za Paso del Onso szlak (nieznakowany) rozwidla się. Druga odnoga była pod śniegiem więc nie wybraliśmy jej. Ścieżka prowadzi przez wysoki balkon na grań, a potem na przykład na Malo Archerito.

Nasza ścieżka wspinała się łagodnym grzbietem przypominającym trochę Zachodnią Grań. Nie spieszyliśmy się. Myśleliśmy, że to nasz ostatni wspólny dzień, ale wieczorem znaleźliśmy SMS od żony Jose z informacją, że możemy zostać dłużej.

Boj wyglądał na bardzo zadowolonego psa. Zachowywał się tak, jakby widział. Wstawał kiedy jedno z nas wstało,  w łatwym terenie chodził sam. Rozkopywał i zjadał śnieg.

Dość szybko dotarliśmy na szczyt.

Narciarze zjechali…

A my nie zdecydowaliśmy się schodzić z psem. Było stromo. Nie widać tego na fotografii, obiektyw zawsze zniekształca, spłaszcza. Zejście prowadziłoby do naszego schronu. Pewnie byłoby bardzo ciekawe, sprawdzimy innym razem.

Wróciliśmy tą samą drogą i wcale nie było nam żal.

Na grani za nami- tej samej, która tak pięknie wygląda z francuskiej strony (Cyrk Lescun) kłębił się wał chmur.

Przed nami odsłaniały się i zasłaniały nieznane nam góry Navarry

Na łatwym płaskowyżu spotkaliśmy jeszcze więcej ludzi, bez wyjątku bardzo zdziwionych brakiem śniegu. Zagrożenie  lawinowe dla całych hiszpańskich Pirenejów wynosiło 4! W praktyce w niektórym miejscach śnieg już całkiem stopniał, a gdzie indziej leżały wielkie depozyty. Nie widzieliśmy lawin, alarm był chyba bardzo na wyrost.

Chociaż wracaliśmy tą samą drogą mieliśmy troszkę problemów na zejściu. Szłam pierwsza. Zagapiłam się i zabrnęłam w jakiś zbyt stromy dla psa skalisty kawałek, na którym jak się potem pokazało Boj poranił sobie łapy. Trudno mu było iść w dół nie widząc.  W końcu Jose zjechał z nim po dużym i już bardzo rozmiękłym płacie śniegu. Boj był niesamowicie posłuszny. Bardzo ufał Jose. Na komendę usiadł i obsunął się razem ze swoim panem.

Za Paso de l’Onso poszliśmy jeszcze kawałek granią, a potem skręciliśmy w lasek i troszkę klucząc dotarliśmy wprost do zaparkowanego nad rzeką samochodu. Kilkanaście metrów wyżej Boj, już chyba bardzo zmęczony, być może z powodu poobcieranych łap upadł wprost w rozdeptane przez krowy błoto i wysmarował się aż po szyję. Wieczorem jak zwykle zachmurzyło się, a wiatr zrobił się lodowaty. Wpakowaliśmy obłoconego psa do samochodu i zjechaliśmy do Isaby. Dopiero tam włączyliśmy telefony i okazało się, że Jose nie musi wracać. W tej sytuacji wróciliśmy do schroniska i wysuszyliśmy psa przy kominku. To miłe miejsce z bardzo sympatycznymi ludźmi. W niedzielę wieczorem nie było już na szczęście tłoku. Była za to ciepła woda w nieograniczonej ilości :)

Boj nie mógł niestety zostać na noc i przenocował sam w vanie.

 

Share

letnie kapelusze męskie (i nie tylko)

Tak jak obiecałam pokazujemy dwa. Ostrożnie, ale pewnie jak zwykle zaraz zrobicie kilka wariantów i liczba kapeluszy bardzo urośnie.

Pierwszy to klasyczny kapelusz kowbojski- oczywiście na tyle na ile można go w tej technologii wykonać. Jest dość sztywny w porównaniu z kapeluszami damskimi. Ma wysoką, owalną, stojącą główkę i dające się łatwo kształtować rondo.

Sznurek jest tak przewleczony, że można go jednym ruchem wyciągnąć i założyć pod brodę- na przykład gdyby niespodziewanie zerwał się wiatr. Można go też użyć do regulacji obwodu i oczywiście można wykorzystać jako uchwyt-wieszak.

Drugi kapelusz to też klasyka. Mały, prosty, lekki i użyteczny. 100% lniany.

Pewnie każdy z nas kiedyś taki kapelusz miał.  Mam jednak problem z nazwą…

Odświeżyłam ten model z dość sentymentalnego powodu. Otóż w zeszłym roku na lodowcu Jean Gauthier wyprzedził nas malutki starszy pan z bardzo, bardzo długiem i niezwykle starym czekanem. Miał na sobie obcięte krótko wystrzepione szorty, kurtkę z polaru pamiętającą pewnie lata osiemdziesiate, być może pierwszą z pierwszych, a na plecach brezentowy plecak, na pewno jeszcze starszy, może z lat sześćdziesiątych… Przed słońcem chronił go taki właśnie kapelusik.

Kiedy w końcu udało nam sie Starszego Pana dogonić, przyznał że zupenie nie widzi powodu dla którego mielibyśmy  się martwić  mizernym tempem naszego podejścia. W końcu on ma zaledwie 76 lat!

potem Pan założył swojego polara i zszedł. Zapomnieliśmy zapytać jak się nazywał. I jak teraz nazwać kapelusz? Bo na cześć lodowca trochę niezręcznie, jakoś się tak nadmiernie wielkoświatowo-dizajnersko kojarzy nie sądzicie? :)

Niestety nie mogę zagwarantować że noszenie  kapelusika  Jean Gauthier zapewni każdemu równie świetną formę, ale może gdyby go nisić w odpowiednich miejscach pomogłoby ? :)

Swoją drogą ładny lodowiec prawda?…  a kapelusz zgodnie z sugestią w komentarzu nazywam Włóczykij.

 

 

Share
Translate »