Dobieranie kolorów i kolorowych nici- CHILI

Chili wygląda tak jak smakuje. Gorący, głęboki kolor najbardziej dojrzałych fragmentów ostrej papryki. Mielony pieprz cayenne… rudawe czerwienie szat buddyjskich mnichów.  Nasycony odcień ciemnej czerwieni uzyskanej przy pomocy naturalnych barwników. Przyjazny i bardzo twarzowy. Pasuje do mnóstwa różnych kolorów.

Czerwone nici są niemal niewidoczne w chili.

Ciemnozielone nici z papryką wyglądają bardzo naturalnie. Kontrastowo, ale te kolory często występują w przyrodzie razem. To trochę ludowe, trochę roślinne zestawienie.

Równie naturalny z papryczką chili jest granat. Chłodniejszy niż ciemna zieleń i bardziej odświętny. Poważny, dekoracyjny mocno zakorzeniony w wielu kulturach.

Papryczka z białym to też klasyka. Szkolny mundurek,  strój sportowy z lat trzydziestych. Ceramika…Reklamowe szyldy z lat pięćdziesiątych… Ludowe hafty.

Silny, żywotny kontrast. Odrobinę formalny, ale optymistyczny i lekki.

 

 Papryczka z szarym wydaje się bardziej solidna. Mniej delikatna, troszkę techniczna.

Może być spokojna i nieskomplikowana (tak bywa w wielu użytecznych rzeczach)

lub bardzo dekoracyjna. Te kolory się lubią i od wieków były wykorzystywane razem.

Bardziej klasycznie, ale też bardziej poważnie będzie wyglądał z papryczką czarny.

Piękne i rozgrzewające… prawda? Podobnie jak chili z pomarańczem. Ciepłe, przyjazne i bardzo sportowe. Pikantne i egzotyczne.

Chili z niebieskim-jednocześnie odważne i …poważne… nie wiem jak to możliwe, a jednak :)

 

 

 

 

 

 

 

Share

Alpi Orobie – Refugio Calvi

<—Rano lało, a tylko troszkę nad nami padał mokry śnieg. Niektóre płatki dolatywały do ziemi i natychmiast ginęły w kałużach. Wstałyśmy rano, tak jak się umówiłyśmy z Fulvio zeszłyśmy na dół… i zastałyśmy całkiem niespakowaną  deliberującą grupę. Dyskutowali ze dwie godziny. Chyba się nawet kłócili. Wypiłyśmy kawę. Potem drugą. Potem spróbowałyśmy z nimi pogadać. 4 osoby zastanawiały się czy nie iść dalej, reszta wracała. Podobno, co zresztą bardzo prawdopodobne kolejny odcinek Calvi- Brunoni przecinają wartkie potoki, nie do przejścia przy dużej wodzie. My byłyśmy na to przygotowane (bo to się często w górach zdarza), ale nasze tłumaczenie, że takie rzeczy da się zwykle przejść w sandałach nie podziałało. Nie wiem czy potoki były za głębokie… tak naprawdę niewiele udało mi się dowiedzieć. Włosi denerwowali się i gdzieś dzwonili… Nie udało się też ostatecznie przekonać 4 chętnych osób żeby pójść dalej obejrzeć, a jak się nie da przenocować w biwaku. Nikt z grupy nie miał ze sobą jedzenia (proponowałyśmy nasze), nikt kuchenki czy, co jeszcze bardziej zaskakujące śpiwora. Wykupili sobie noclegi z jedzeniem…. niestety zapomnieli wykupić pogodę. Przykro było patrzeć jak odchodzą w krótkich spodenkach i bez nieprzemakalnych rzeczy. Zejście musiało zająć przynajmniej 5 godzin. Potem czekanie na samochody porozstawiane na końcu i początku szlaku… Na trawach wokół nas osiadał szary nadtopiony śnieg. Nie wyglądali na zadowolonych.

My też nie wiedziałyśmy co robić. We wrześniu dzień jest krótki, a w międzyczasie zrobiło się późno. Po namyśle zdecydowałyśmy się zostać w Calvi jeden dzień. Lidka poszła spać, a ja ubrałam się w pelerynę i poszłam zobaczyć co jest ponad nami. Na mapie były tam dwa jeziorka.Trochę się namęczyłam żeby do nich dojść. Do pokonania była zalana łąka, strumień zbyt szeroki żeby go przeskoczyć (przeszłam boso, było ponad kolana), potem zarośnięty mokrymi jagodami stromy próg. Kolejny strumień znów zmusił mnie do zdjęcia butów i trochę wystraszył- prąd był wartki, a woda głęboka. Obeszłam wodospady i w końcu znalazłam trochę spokojniejszą płyciznę. Udało mi się też znaleźć ciąg kopczyków. Nie było ścieżki. Kopczyki prowadziły nad piękne czarne jezioro (obeszłam je potem pod skałami po głazach), a potem skręciły w trawers wzdłuż stoku.

Znalazłam kilkanaście stawów w tym kilka sporych jeziorek. Pokazałam już kiedyś parę zdjęć z tego spaceru więc nie powtarzam.  Skacząc po dużych blokach (raz znów zdjęłam buty żeby pokonać rozlany na trawach strumyk) dotarłam w końcu do bardzo stromego uskoku nad dużym pięknie morskozielonym stawem.

Pogoda poprawiła się i mogłam się już rozebrać z nieprzemakalnych spodni i schować pelerynę. Nie chciałam ich zostawiać na wierzchu bo zejście było dość karkołomne i  szkoda by je było pociąć. Nie miałam plecaka więc zawinęłam wszystko w powerstretchową bluzę a rękawy związałam z kapturem. Wyszedł całkiem wygodny plecak.

Początkowy kawałek zejścia jest kruchy i stromy, potem już łatwiej. Kopczyki giną gdzieś w połowie drogi. Dość długo szłam przez łąki nad stawami szukając zejścia. Na samym końcu znalazłam niewyraźną ścieżkę a potem troszkę kluczyłam w zarośniętym dorodnymi malinami lesie. Nie śpieszyłam się. Lubię maliny. Ścieżka gubi się na końcu, ale już w łatwym miejscu. Można zejść na dno doliny i wdrapać się na biegnącą do Calvi drogę. Nie wiem czy poszłam tak jak trzeba. Drogę zagrodziła mi głęboka rzeczka- znów ponad kolana. Na ironię kilkanaście metrów dalej był most (lub może  przepust). Nie dało się tam jednak dojść suchą nogą. Cały brzeg tworzyły podcięte skały.

Jakieś 20 minut później, już nad wielkim jeziorem Fegabolgia zatrzymał się pasterz jadący do schroniska na partię szachów. Machnął żebym wsiadała, bo za chwilkę będzie burza. Trudno mi było w to uwierzyć. Niebo było błękitne i czyste, świeciło słońce. Wsiadłam jednak i już zanim dojechaliśmy zerwał się wiatr i zaczęło padać.

Lidka zamówiła dla nas bezglutenową kolację. Zabawnie było patrzyć jak dwójka Austriaków (jedyni oprócz nas goście) nieufnie obraca sznycle wiedeńskie bez panierki i dźga widelcem szpinak z wody… Kucharz za to ani nie mrugnął. Smaczne to było :)—>

Share
Translate »