Breheimen-Reinheimen cz4 Nordstedalseter

Lało przez całą noc. Zwinęłyśmy mokry namiot i ubrane we wszystkie nieprzemakalne warstwy powlokłyśmy się ociekającą doliną pogrążoną w strzępach wilgotnej mgły. Do schroniska Nordstedalsetter według mapy było niecałe 4 km, ale zejście zajęło nam prawie dwie godziny. Teren był podmokły i grząski, pełen płatów nadtopionego śniegu i porozlewanych szeroko rzek. Posiedziałyśmy potem pod dachem z godzinę. Przejaśniło się więc wyszłyśmy ugotować. Lidka próbowała zamówić coś do jedzenia, ale aż do wieczora serwowano tam tylko słodkie gofry- żadna z nas takich rzeczy nie jada więc wyszłyśmy z naszą maszynką na wiatr. Nie spieszyłyśmy się w kąciku jadalni ładowały nam się baterie. Dobra pogoda utrzymała się niecałą godzinę. Nasz namiot akurat wysechł, my zjadłyśmy, a lampka w ładowarce zaczęła zmieniać kolor. Znów ubrane we wszystkie warstwy wyruszyłyśmy długą doliną wzdłuż pięknie błękitnego stawu w firankach drobnego deszczu. Po lewej zostało urwiste zejście z Arentzbu, którym dotarłam tu w lipcu zeszłego roku. Teraz chyba niedostępne, całe zbocze pokrywał poodklejany miejscami śnieg. Nie rysował się na nim żaden ślad, ale być może w razie potrzeby znalazłoby się jakiejś obejście. Miałam nadzieję, że nie trafimy na żadne podobne stromizny. Z opisu pani w schronisku trasa, którą wybrałyśmy była mało popularna, bo upiornie długa. Mapa pokazywała ok 40 km, a po drodze było tylko jedno, bezobsługowe zresztą schronisko. Nie wybrałyśmy najkrótszego przejścia przez Middalen, bo wydało nam się mało ciekawe- dnem doliny wiła się jakaś droga.

W zamian przedzierałyśmy się przez kilka godzin przez mokre krzaki z mętnym widokiem na skraj lodowca. Po południu przejaśniło się trochę. Rozbiłyśmy namiot na kamienistej łączce jakąś godzinę przed Ilvatnet. Nie chciało nam się już dłużej iść, chociaż być może wyżej, bliżej progu doliny byłoby troszkę mniej wietrznie. Z trudem udało nam się ugotować jedzenie w jakimś zakamarku skał. Wiało jak oszalałe, a nad okolicznymi szczytami przelewały się płaty niskich chmur. Fascynująco to wyglądało. Byłyśmy najwyżej na 1300 m npm, ale wydawało się, że dużo wyżej. Żadnych roślin tylko porosty i mchy. Płaty śniegu i pozamarzane stawy, a nad tym wszystkim dość daleki, ale dobrze widoczny jęzor lodowca- Breheimen.

Share

8 komentarzy do “Breheimen-Reinheimen cz4 Nordstedalseter”

  1. Nam bardzo sprawdza się osłanianie kuchenki zwykłą karimatą. Fakt, że przy silnym wietrze ktoś musi nad tym stać i przytrzymywać, ale menażka wody gotuje się naprawdę piorunem. Polecam wypróbować :)
    To podpatrzony dobrych kilka lat temu sposób. Początkowo bardzo bałam się, że karimata się stopi lub zajmie ogniem, ale przy odpowiednio szerokim promieniu naprawdę nie ma o tym mowy

    PS
    Czekam na kolejne odcinki wyprawy! :)

    1. My też osłaniałyśmy karimatą, workami foliowymi i jeszcze dwoma plecakami, a ja trzymałam. W Norwegii czasem tak wieje, że trudno cokolwiek postawić, a mój zestaw palniczek i kubek są wysokie i niestabilne, i na dodatek wydajne tylko przy małym ogniu- stąd trwa to długo. Zawsze jest coś za coś. Jest lekko i zużywa się mało gazu.

      Najlepsza jest faktycznie zwykła karimata. Ja mam Z-line, ją łatwo zwiewa, wygina i wywraca. Teraz przy mniejszym wietrze robiłam tubę z grubego worka foliowego i całkiem dobrze działała. Miałyśmy 4 grube foliowe wory- takie na śmieci. Zwykle robiły za podłogę pod namiot, a awaryjnie do osłony przed wodą. Myślałyśmy, że gdyby przyszło nam spać na kamieniach wypchałybyśmy je czymś i byłoby miękko, ale trafiałyśmy zawsze na fajne mchy i nie było potrzeby. Tak czy siak ważyły niewiele, a bardzo nam się przydały. Wszystko było mocno nasiąknięte lub podmokłe jak się stawało czy siadało wyciskała się woda. W dzień worki osłaniały zawartość plecaków. To był pomysł Lidki i przyznam, że sensowniejszy niż jedna duża płachta folii.

      1. Tak myślałam, że 'starego’ wygi ten sposób nie zaskoczy ;)

        Absolutnie kupił mnie patent na zrobienie z worka na śmieci materaca! ;)
        Przyznam się, że tutaj na blogu po raz pierwszy przeczytałam o dobrodziejstwach użytkowania worka podczas lotu samolotem (genialne w swej prostocie!), od tamtej pory nie raz służył mi już jako ochrona ubrań w plecaku (lżejszy i pewniejszy niż pokrowiec który i tak po którejś godzinie przemoknie), a raz nawet jako peleryna przeciwdeszczowa gdy ktoś połaszczył się na moją kurtkę :/

        Wychodzi na to, że to bardzo niedoceniany outdorowy sprzęt ;)

        1. kłopot w tym, że outdoorem (nawet specjalistyczną prasą i większością portali i blogów) rządzą firmy produkujące gadżety i sprzęt (szanowni reklamodawcy), więc nikt się nigdy nie przyzna, że wiele z ich epokowych dzieł, może zastąpić worek za kilkanaście groszy. Stąd niedocenienie- bo patrząc z każdego innego punktu widzenia śmieciowy worek jest po prostu genialny: prosty projekt dostępny na całym świecie, czysta linia, ogromna wielofunkcyjność, łatwość spakowania, niska cena i jeszcze można oddać do recyklingu :)

  2. Hm, ja tam prawie zawsze gotuję w przedsionku namiotu, nawet przy bezwietrznej pogodzie, która zresztą zdarza się bardzo rzadko, o wiele przyjemniej jest gotować i jeść nie wychodząc ze śpiwora. W ciasnym namiocie zdarzało mi się nawet gotować w sypialni trzymając kartusz między nogami :-P

    Z worków na śmieci powstają też niezłe przeciwdeszczowe spódniczki, mają nawet gotowe tasiemki :-)

    1. Staram się unikać gotowania w namiocie ze względu na ryzyko pożaru. Mój namiocik na kije nie ma przedsionka, a bardzo często wcale nie mam namiotu stąd tyle doświadczeń z budowaniem wiatrochronów.

      1. U mnie też zasady PPOŻ są jakoś silnie zakorzenione. Poza tym nie lubię jeść w namiocie. Zwłaszcza poranną kawę lubię spić delektując się naturą (nawet jeśli pada) :)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Translate »