zimą przez tajgę cz3-bystrza Ivalojoki

Po zwiedzeniu zabytkowej wsi ściągnęłyśmy pulki z górki pieszo, prosto do rzeki. Ślad skutera przymarzł nocą i nie miałyśmy żadnych problemów. Na Ivalojoki rysowały się dwa ślady. Być może faceta, który minął nas poprzedniego dnia i był tak zaaferowany jazdą, że ledwie nam skinął głową wracając. Chwila na decyzję- prawy czy lewy. Kilkaset metrów spokojnie, pod most (kładkę na pieszym szlaku) i konsternacja- pętelka… Skuter zawrócił. Znikł też słaby ślad nart, który towarzyszył nam podczas poprzednich dni. Jak wywnioskowałyśmy z chatkowych książek -dwóch Czechów, którzy szli Ivalojoki jeszcze podczas silnych mrozów. Kilka dni przed naszym przyjazdem i niespodziewanym ociepleniem (które przyszło jak na zamówienie- dla nas…). Spróbowałam torować przez kopny śnieg, ale strasznie się zapadałam. Moje narty są miękkie, w takich zaspach mocno się gną i każdy krok jest bardzo pod górkę. Stanęłam, założyłam foki. Nie pomogło, w każdym razie nie bardzo. Ryłam głęboki rów, pulka mi się w nim wieszała, ledwo dawałam radę ją ciągnąć. Agnieszka spróbowała iść pierwsza i było lepiej- nie zapadała się tak głęboko jak ja. Jedna z wierzchnich warstw była wystarczająco zmrożona żeby ją unieść. Niestety nie unosiła mnie. Tak czy siak było mi lżej za Agnieszką. Szłyśmy przez bystrza, powoli, kluczyłyśmy, raz na moment znalazłyśmy ślad Czechów, ale musiałyśmy go zaraz opuścić. Panowie weszli w koryto rzeki, teraz po kilku dniach wysokich temperatur pokryte cienkim, przezroczystym lodem, lub miękką mazią znaną nam już i podejrzaną. Nie wiem co zrobili dalej (czyli wcześniej, bo chyba szli w drugą stronę, lub w obie strony, nie byłyśmy pewne ich wpisów). Już nigdy nie trafiłyśmy na ślad nart więc możliwe też, że zawrócili. My też wracałyśmy, kluczyłyśmy szukałyśmy lepszych przejść przez nurt. Co jakiś czas widziałyśmy wodę. Rzeka była tu głęboka i szybka. Przerażająca, więc uważałyśmy. Po kilku godzinach słońca  śnieg zaczął się kleić do nart. Już wcześniej zdjęłam foki, zamaczane w podtopionych kałużach i ponownie wciskane w śnieg obrosłyby lodowymi kluchami. Narty łatwiej oczyścić. Przynajmniej teoretycznie, bo kluchy pojawiały się niemal od razu więc często odpuszczałyśmy i szłyśmy na nich jak w ciężkich rakietach. Pulka też (oczywiście) obrosła, miałam wrażenie jakbym wlokła ją odwróconą  do góry dnem.  Po południu znalazłyśmy skuterowy ślad, zawiany, ale czasem widoczny, bo używały go też zwierzęta. Agnieszka starała się z niego nie zejść, jeśli go zgubiła natychmiast się zapadałam. Szłyśmy wolniutko, ale i tak ledwo nadążałam. Leśna kilkadziesiąt metrów przede mną, więc nie od razu zrozumiałam co się dzieje. Na brzegu poruszył się jakiś zwierzak. Wyglądał jakby wykopywał się z zasypy, jakby spał w śniegu. W pierwszej chwili pomyślałam, że wilk… nie wiem dlaczego. Zwierzę wstało, otrząsnęło się i ruszyło przez zaspy w stronę Agnieszki. Teraz widziałam, że to renifer. Jasny, prawie biały, bez rogów. Czyli niekastrowany samiec. Zapadał się niemal po brzuch. Aga stanęła wyciągnęła rękę. Renifer wyszedł na ślad. Podszedł, powąchał rękawicę, odwrócił się do nas tyłem, przeszedł kilkanaście metrów po odcisku skutera zerknął, skinął łbem, tak jak zrobiłby mój pies. Rozumiesz? Masz iść tak jak ja. Rozumiesz? Potwierdzałyśmy, że tak, chociaż nie widzimy w ultrafiolecie tak jak on.  -Tak nie zejdziemy, że śladu. Będziemy się go trzymać. Taki jest plan. Renifer uznał chyba, że damy radę. Wrócił, minął nas brnąc miękkim śniegiem i odszedł po naszym śladzie.  Tak jakby czekał żeby nam coś przekazać. -Chodziło mu tylko o ślad?- dumaliśmy, niepewne, bo przecież to zbyt oczywiste. Z kilometr dalej zobaczyłyśmy na brzegu chatkę. Było wcześnie dopiero koło czwartej, ale zaproponowałam żeby zostać, a przynajmniej zobaczyć czy się da. Nawigacja mówiła, że przeszłyśmy 6 km.  Nawet nie połowę planu. Do dziennej chatki, która miała być zamknięta zostało nam jeszcze 8 km. Niby blisko, ale w tych warunkach,  pewnie więcej niż 2 godziny (a tyle miałyśmy do zmierzchu). Gdybyśmy wyszły wcześnie rano śnieg byłby szybszy, zmarznięty po nocy, pewnie też mocniejszy i mniej ryzykowny. Z kajakowej mapy Ivalojoki pamiętałam jeszcze jedno bystrze. To były mocne argumenty. Agnieszka nie protestowała. Zeszłyśmy na brzeg. Chatka była stara, zasypana po dach, zapadnięta. Stały przy niej drewniane narty, oparte pewnie kilkadziesiąt lat temu. Bardzo długie, czuby wystawały ponad nawiany śnieg. Dalej w lesie była też sauna, malutka. Zbudowana z bali uszczelnionych mchem. W dobrym stanie. Była też wiata,  dość ażurowa.  Uznałyśmy, że sauna się nada. Dobrze nam się tam jadło i topiło śnieg.  Ogień niestety nie zapłonął, uzbierany przez nas chrust był zbyt mokry. Dymił okrutnie, więc zrezygnowałyśmy. Ogniem zawsze zajmowała się Agnieszka, ja nie mam talentu. Bardzo rzadko rozpalam, zwykle nie ma gdzie lub czym, więc w sumie niewiele umiem.

Pomimo braku ogrzewania temperatura wewnątrz była przyjemna. Koło zera. Po uprzątnięciu Agnieszka wcisnęła się jakoś pod stół, a ja zbyt długa żeby się gdziekolwiek położyć zrobiłam sobie legowisko na dworze. Nie chciało mi się stawiać namiotu. Niebo było czyste, marzyła mi się zorza. Pomyślałam, że raczej nie zmarznę. Miałam na sobie ok 1,3 kg najlepszego puchu. Spodnie puchowe (250 g), grubą kurtkę puchową (400 g, o ile dobrze pamiętam) i śpiwór 600 g poszerzony na tę okoliczność klinem wsuwanym na rozdzielne zamki -świetny pomysł zaproponowany przez Romana Werdona– pozwala wejść do śpiwora w grubym ubraniu i nie gnieść warstw.  To wszystko włożyłam do  torby na narty też poszerzonej płatem pertexu (który w czasie kiedy torba była torbą wisiał wewnątrz.) W założeniu nieprzemakalny materiał torby miał być tylko podłogą. To się nie bardzo sprawdziło, ale dowiedziałam się o tym dopiero później, w cieple. Moją puchową sukienkę zostawiłam na wszelki wypadek Agnieszce. Niepotrzebnie. Temperatura w saunie prawie nie spadła. Na zewnątrz  było -22. Nie zmarzłam, ale nie zobaczyłam zorzy. Jedynym fotograficznym trofeum tej nocy było dziwne księżycowe halo. Jak oko Saurona… Wielkie, złożone z dwóch (obróconych)  pierścieni. Po kilku godzinach został już tylko jeden. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie widziałam.

Share

zimą przez tajgę cz2- Ritakoski, Ivalojoki Kultala

W przeddzień wyjazdu spędziłam cały dzień z wnuczką. Zaraziła katarem nianię, córka miała dyżur (jest lekarką), a ja byłam w zasadzie wolna. Czyli dałam się wylizać i ugryźć w nos… Już wychodząc z domu zauważyłam  katar. Wychodząc złapałam paczkę suszonego czosnku, kurkumę, imbir w proszku, kawałek imbiru i jeszcze dla pewności imbir z nalewki (w alkoholu więc liczyłam, że nie zamarznie). Wzięłam też ibuprom, ale początkowo nic się nie działo. Katar wysechł. Idąc do pierwszej chatki poczułam narastający ból głowy. Znikał jak pochyliłam głowę w dół. Ugotowałam soczewicę z kurkumą i czosnkiem, dodałam imbiru do galaretki, zjadłam trochę odpadu z nalewki (Aga uznała, że jest niesmaczny) i to pomogło, ale wróciło następnego dnia. Pomiędzy Louhoja i Ritakoski jest tylko kilka kilometrów, mniej niż 8 to mi już wystarczyło. Widząc chatkę, pomyślałam, że chciałabym zostać. Aga  na szczęście miała ten sam pomysł. Ta chatka jest historyczna, bardzo ciekawa. A szło się do niej monotonnie. Widoczność słaba, padał śnieg. Zrobiłam tylko 1 zdjęcie (jak nie ja…).  Sypialny domek pochodzi z 1910 roku. Wybudował go legendarny górnik (płukacz złota) Heikki Kivekäs. Jego zdjęcie nadal wisi na ścianie (jest na fotce razem z Agnieszką), Heikki mieszkał stale w Ritakoski, zbudował też stajnię (teraz w ruinie) i oborę dla krów (stoi nadal). Jego dziełem jest też polana- kiedyś pole do uprawy warzyw i zbóż. Miał młyn. Niestety wydobycie złota nie okazało się dochodowe. Górnik trafił do więzienia za produkcję bimbru i tam zmarł. Chatka jest odnawiana, jej część można wynająć, spałyśmy oczywiście w tej darmowej. Podobno zimą jest trudna do ogrzania, i rzeczywiście Agnieszka narzekała na piec. Palił świetnie, ale słabo grzał. To nie był problem, miałyśmy ciepłe rzeczy. Mając czas, było dopiero popołudnie ruszyłyśmy na nartach po okolicy. Agnieszka zapragnęła zjechać do rzeki, gdzie spodziewała się znaleźć dostęp do wody. Utknęła w dołku na skraju koryta. Co gorsza przepadła przy tym śrubka z wiązania. Pojechałam po łopatkę. Aga przesiała kilka metrów sześciennych śniegu z precyzją, którą pochwaliłby każdy poszukiwacz złota. Ja z kolei objechałam wszystkie zabudowania poszukując śrubki z nakrętką… Ciężka sprawa w tym drewnianym świecie. Znalazłam drut i mnóstwo wkrętów, obfitował w nie zwłaszcza kosz na śmieci, jedyna śrubka trzymała baterię słoneczną na budynku Metsahallitusa. Tej wolałam nie tykać. Na szczęście Agnieszka się nie poddała i znalazła igłę w stogu siana. Obie części! Teraz pozostało nam tylko skręcić. Do dyspozycji miałyśmy śrubokręcik – końcówkę pilniczka do paznokci. Zastąpił nam dzielnie krzyżakowy. Podokręcałam przy tym wszystkie inne śrubki. Powtarzałyśmy tę czynność co kilka dni, bez narzędzi nie dało się mocniej. Nie pomyślałam o innych rzeczach i sama zgubiłam potem śrubkę od statywu. Taka karma.

W Ritakoski powtórzyłam proces ziołowego leczenia, dla pewności wzięłam jeszcze  ibuprom i zmieniłam czapkę na Rycerską z windpro. Teraz pomogło. Już do końca katar spływał mi wprost do gardła zamiast gnuśnieć i zielenieć w zatokach.

Tuż za chałupką zaczęły się pierwsze bystrza. Gdybyśmy nie były tak zajęte wiązaniem pewnie znalazłybyśmy wodę i uniknęły topienia śniegu. Była blisko. Skuter, po którego śladzie szłyśmy objechał ją bokiem przez las. Potem kilkukrotnie mijałyśmy wytopione miejsca. Miękką breję na powierzchni. Agnieszka omijała to myśląc, że idzie po twardym, ale jej narty zostawiały tak samo wodnisty ślad jak skuter. Nic nie mówiłam żeby nie straszyć. Byłam przekonana że pod mokrym śniegiem jest lód. Jak by inaczej… przecież jest zima! Co jakiś czas słyszałyśmy tąpnięcie, ale nic się nie działo, więc szłyśmy. Podejrzewałam warstwy śniegu na lodzie, lub warstwy lodu, widoczne czasem na odsłoniętych krach.  Nie byłam tym bardzo zaniepokojona. Omijałyśmy podejrzane. Trzymałyśmy dystans żeby nie przeciążać pokrywy. W pewnej chwili Aga zeszła na bok i co mnie zdziwiło zaczekała- Pod tym mokrym śniegiem nie ma nic. Widziałam wodę… Co robić?- chyba nic- zdecydowałyśmy pilnując tylko żeby nie zejść ze śladu skutera. Chwilkę potem spotkałyśmy dwa renifery. One również bardzo uważały żeby nie zejść. Poświęciły sporo czasu żeby wrócić i minąć nas tam gdzie ślad się rozwidlał. Potem zawróciły i podeszły wąchać moje pulki. Nie wiem co im tak ciekawie pachniało, może lecznicze przyprawy…?  Tego dnia tąpnęło jeszcze kilka razy, ale powierzchnia pozostawała nienaruszona. Temperatura wzrosła i śnieg zaczął kleić się do nart. Do moich bardziej niż do Agnieszki. Stanęłam, nasmarowałam. Było łatwiej, tylko pulka zrobiła się strasznie ciężka. Nie wiem czemu nie wpadłam na to że do niej też wszystko się klei. I mokry śnieg i woda z przejeżdżanych co jakiś czas kałuż. Pulka była po przejściach, porysowana, pełna przypominających fokę zadziorów (jak łatwo się domyślić w drugą stronę- ciągnęłam pod włos). To wszystko odkryłam dopiero po dwóch dniach. Tymczasem Agnieszka szybko mnie wyprzedziła i jeszcze szybciej (śnieg padał coraz gęstszy i coraz bardziej mokry) wbiegła na górkę po leśnej drodze. Tylko na łusce (i pewnie śniegu co  jej przymarzł do nart). Próba powtórzenia tego wyczynu zajęła mi chyba z godzinę. Narty świeżo wysmarowane, za długie żeby schodkować na wąskim śladzie, pulka zbyt ciężka żeby iść jodełką… Lepiej było założyć foki, ale nie założyłam, bo przecież Agnieszka weszła… W efekcie kilka razy wpadłam w głęboki śnieg, wywracałam się, próbowałam iść w butach, w końcu udało mi się wejść podciągając pulkę po kawałku rękami. Nie cofała się nawet na stromym, wcale nie była śliska.

Kiedy doczłapałam do chatki paliło się w piecu i było już przyjemnie ciepło. Ta chatka wydawała się nowa. Miała podwójne okna, szerokie prycze. Po powrocie wyczytałam, że pochodzi z 1996 zastąpiła inną z lat 70-tych -spaloną. Wyszłyśmy z niej już tylko na chwilkę zrobić zdjęcia. Zwiedzanie historycznych budynków zostawiłyśmy sobie na rano.

Ivalojoen Kultala powstała w 1870-tym roku. W 1868 roku fiński rząd, jeszcze pod władzą carskiej Rosji wysłał ekspedycję w celu poszukiwania złota w Laponii. Już po kilku dniach płukania badacze byli przekonani, że znaleźli wielkie złoże, największe w rejonie. Następnego lata dwóch doświadczonych górników wypłukało tu 2 kg złota. To rozpoczęło złotą gorączkę. Nad Ivalojoki ściągnęły setki poszukiwaczy. W Kultala zbudowano urząd mający kontrolować górników (The Crown Station). W okolicy mieszkało ponad 600 osób i w ten sposób osada stała się największą (niemiejską) miejscowością północnej Finlandii.

w latach 1882 – 1884 prowadzono tu badania zorzy i jeden z badaczy zimował w wiosce. Od początku 20-tego wieku Kultala straciła znaczenie. W latach 30-tych wymieniono dach, poważną restaurację zabytków przeprowadzono dopiero w latach 70-tych. Budynki są otwarte, ale puste. Można je zwiedzać.

Share
Translate »