zimowy trawers lofotów- Vestvagoy

Rano się pogubiliśmy. Wyszłam pierwsza licząc, że Jose mnie dogoni, ale zagapił się, znalazł inny ślad… w inną stronę.- Tylko trochę- upierał się, kiedy po godzinie oboje wróciliśmy do domku. Byłam wkurzona. W tej białej, pozbawionej punktów orientacyjnych przestrzeni, pełnej górek i dołków szukanie kogokolwiek było niemożliwe. Może z telefonem, ale Jose swój oczywiście wyłączył. Ruszyliśmy znów, pod górę na grań z naszej strony płaską, ale oberwaną od wschodu. Pięknie było stamtąd widać fiord, na brzegach pokryty warstwą lodu. Szliśmy na północ, więc z dnia na dzień było coraz zimniej. Wyżej grań zrobiła się trudniejsza, skalista, obchodziliśmy jakieś strome kotły, trochę na oko, bo prawie tam nie ma kopczyków. Było pochmurnie, ale pięknie. Bardzo dziko. Nie spodziewałam się takich gór analizując mapę. Łamigłówka podejść i zejść, pozawiewanych nawisów, bez śladów. Schodząc w kierunku głębszej doliny zobaczyliśmy na przeciwległym stoku narciarzy. Jak pięknie się poruszali na zjeździe! Zwłaszcza jeden, który jak się potem okazało miał skiturowe narty i wiązania. Jego kolega (przyjaciel od 40-tu lat) jechał na nartach z wolną piętą i widać było, że miejscami walczy ze stromizną czy lodem.

Poczekaliśmy na nich w chatce, nowiutkiej, jeszcze niezaznaczonej na mapie. Było chwilę po południu, zdecydowanie za wczesne żeby zostać, więc tylko tam zjedliśmy. Miło było pogadać. Pan, który tak pięknie jeździł na nartach (Geir) zaprosił nas na noc.  Do hytte nad jeziorem. W pierwszej chwili myśleliśmy, że dotrzemy tam dopiero następnego dnia, ale było tak jak powiedział – w zasadzie to chyba dałoby się to dzisiaj przejść…  Tego popołudnia mieliśmy zasady. Szybko, bez odpoczynku wbiegliśmy na grań, zeszliśmy bardzo stromym stokiem i podeszliśmy w stronę widocznej na horyzoncie wieży, tam kilka kółek z widokiem na zachód słońca i olśnienie, że jesteśmy za daleko na wschód. Piękna dolina zalana czerwonym blaskiem. Stromo, ale nietrudno, miękko, potem zbyt stromo, więc kawałek obejścia i już w dół w błękicie zmierzchu, przez rzadki las, zamarznięte mokradła i kamienisty brzeg jeziora. Wywiany do gołego lód w ciemności wydawał nam się niebezpieczny, spękany, baliśmy się go i straciliśmy czas na obejście. Niepotrzebnie. Tu na północy był już gruby na kilkadziesiąt centymetrów. Przekonaliśmy się o tym za chwilę. Geir przyjechał w umówione miejsce – koniec drogi. Nad górami, wtedy już całkiem czarnymi wschodził księżyc. Obserwowałam jak rozświetla chmurę, a potem ginie bezpowrotnie za granią. Jezioro z chatką  Geira było w sąsiedniej dolinie. Niedaleko, tylko kilka kilometrów. -Do hytte też niedaleko- tłumaczył Geir znacznie szybszy i bardziej energiczny niż my. -Przygotowałem wam trochę drewna- jest na sankach- włóż rak na jedną nogę- instruował w ciemności Jose- o tak. Wyszliśmy na wywiany lód.-Teraz prosto- pomachał nam na odchodnym.–Na brzegu są 3 chatki, ostatnia, najmniejsza jest moja… byliśmy otumanieni, ale został po nim tylko błysk. Jezioro, nas otaczała granatowa ciemność.

Na początku Jose był zachwycony. Sanki sunęły jak szybka hulajnoga. Zostałabym z tyłu gdyby umiał utrzymać kierunek. Nie umiał, znosiło go w lewo i prawo, czułam się jakbym wyszła na spacer z niesfornym psem.- Ustal sobie jakiś punkt na horyzoncie- perswadowałam. Nie słuchał, więc poszłam. Jezioro było ogromne. Dalej na lodzie pojawiły się płaty śniegu. Jose zostawał z tyłu, chociaż czasem do mnie podjeżdżał. Straciłam go z oczu mijając cypel. Bałam się, że minę też chatkę więc podeszłam trochę bliżej brzegu. Tu już sam śnieg. Grząsko. Moja latarka ledwo rzęziła, ale znalazłam domek pasujący do opisu. Klucz też pasował. Zrzuciłam plecak. Wszędzie wokół idealna ciemność, głucha cisza… I gdzie u licha jest Jose?

Nocą wszystko wydaje się czarne…. Nie mógł zginąć, skoro był na jeziorze, ale czy na pewno?… może wszedł w las… Myśli nie dawały mi spokojnie siedzieć, więc wróciłam po własnym śladzie. Jose pchał sanki przez kopny śnieg, kawał za cyplem.- Pomóc ci? -Zaproponowałam, ale tylko warknął. Zły humor nie przeszedł mu już do nocy. Geir na zimę zakrył komin płaskim kamieniem. Żeby  rozpalić trzeba było wyjść na dach. Jose nawet przystawił drabinę, ale wycofał się widząc tam lód. Ponieważ moja latarka zdechła ja nic nie widziałam. -Wejdźcie w rakach- odpisał na mój sms Geir- nie weszliśmy, lód był cienki, dach z papy i nie chcieliśmy go podziurkować. Mieliśmy puchowe rzeczy, poza tym byliśmy zbyt skonani żeby myśleć. Tego dnia przeszliśmy 25 km w niełatwym, górskim terenie.  Płonęły świece. Szumiał czajnik. Wpadliśmy w miękkie materace… po co nam więcej.

Share

Zimowy trawers Lofotów- Gomma

-Z Polski? -Ucieszył się wiozący nas na kemping Norweg. Hiszpania, która zawsze tu budziła emocje zupełnie go nie zainteresowała.- Moja dziewczyna jest z Polski! Za szybą błyskał w ciemności zamarznięty fiord. Wyobraziłam sobie jak długo trzeba by wzdłuż niego iść. Miałam dość szosy. Jose z kolei, jak potem powiedział zastanawiał się ile by kosztowała taksówka. Byliśmy bezbrzeżnie wdzięczni. Domek, który nam zaoferowano, jedyny wolny był z przeceny. Mróz zniszczył rury i w kranach cały czas musiała ciec woda. Jose, wychowanemu na pustyni wydawało się to skrajnym marnotrawstwem. Co chwila coś niechcący zakręcał, a ja odkręcałam, bo wiedziałam co zrobi z rurami mróz. Było -12 stopni. Podobno rekordowo zimno. Z tego powodu nie działał nasz prysznic. Mi to nie przeszkadzało, poszłam do innego budynku Jose też był zadowolony- nie musiał się kąpać. Byliśmy skonani, rozłożyliśmy tylko wymagające odmrażania rzeczy, pogadaliśmy chwilkę z Polką- Pauliną, naprawdę chwilkę, bo oczy nam się zamykały. Spotkałyśmy się jeszcze raz rano. Paulina wpadła żeby się pożegnać jadąc do pracy, a ja skorzystałam z okazji i poprosiłam o podwiezienie do miasta.  Wieczorem zgubiliśmy chleb dla Jose (pewnie pakując się w ciemności pod sklepem), poza tym nie byliśmy pewni czy nam wystarczy gazu, skoro taki mróz. Dostałam go bez problemu na stacji benzynowej. Wróciłam stopem.

Wyszliśmy późno. Padał śnieg. Storfiord leży za niską granią. Musieliśmy wrócić połowę drogi do Leknes- na grzbiet,  szosą, zatłoczoną i bez pobocza. Pewnie można było też iść przez las, ale przy słabej widoczności baliśmy się tam pogubić. Z przełączki odchodził znakowany szlak, ze zdziwieniem odkryliśmy, że to nartostrada. Piękna, pusta i świeżo zratrakowana. Jaka szkoda, że nie mieliśmy nart!

Niecałe trzy godziny później dotarliśmy do jej końca i po częściowo zawianych śladach zeszliśmy nad jezioro Store Kringlebotnsvatnet gdzie na mapie zaznaczono schron- Gomma. Z daleka wyglądał jak mała górka, nie byłam pewna czy jest otwarty, chociaż wszystkie relacje z lata potwierdzały, że tak. Świetnie było otworzyć drzwi i poczuć ciepło. Termometr pokazywał tylko 5 stopni, ale w porównaniu z wiatrem i śniegiem – to raj. Przez kilka godzin mieliśmy chatkę tylko dla siebie. Aż do zmroku. Napaliliśmy. Natopiliśmy śniegu. Zaczęliśmy przysypiać kiedy pojawił się pierwszy gość. Duża kobieta, jak podejrzewał Jose policjantka. Pogadaliśmy, było bardzo miło, pani odjechała na nartach. Chwilkę po niej wpadł mokry nauczyciel- emerytowany jak sam zaznaczył. To był jego 33 raz w tym sezonie. Nie opuścił ani jednego dnia. Wpisał się do książki (każdy to robił), zmienił koszulkę i pognał w dół. Widzieliśmy jak na jeziorze mija się z kolejnym gościem. Ten był jeszcze bardziej zziajany. Podejście zajęło mu 35 minut, zjazd jak powiedział będzie dwukrotnie szybszy. Biegał dla zdrowia, na polecenie lekarza przygotowującego go do wymiany stawów- najpierw trzeba zbudować mięśnie- powiedział z przekonaniem, którego powinien mu pozazdrościć każdy polski pacjent. Był miły. Pracował na budowie i miał tam polskiego kolegę. Zapewnił nas, że nikt nie zechce nocować w schronie. Kilkanaście, kilkadziesiąt wpisów dziennie pochodziło od mieszkańców Leknes odwiedzających chatkę po pracy. -Obowiązkowo wpiszcie się do książki- przypomniał jeszcze zakładając wspaniałą latarkę. Świeciła jak latarnia pociągu, była na kablu podpięta do schowanej pod koszulką baterii. Wywołała wielkie zainteresowanie Jose, pomimo swojej ceny i wagi. Ostatni goście przyszli kiedy już spałam. Przed jedenastą. Matka z córką jak się domyśliłam nie podnosząc głowy. Nie miałam już siły rozmawiać, a trafiło się prawdziwe przesłuchanie. Urzędniczka- skwitował to potem Jose- z urzędu podatkowego. -Co tu robicie, skąd wiecie o chatce (- umiemy czytać, przecież jest na mapie- wtrąciłabym, gdybym nie  udawała,  że śpię) Jose na każde pytanie odpowiadał mhmm i wysilił się bardziej tylko raz odmawiając zjedzenia norweskiej czekolady (przecież to świństwo sam cukier z masłem!- wyjaśnił rano). Córka próbowała trochę uciszyć podekscytowaną  matkę ale na próżno. Byliśmy atrakcją. Trochę niestety niemrawą. Od 12 tu dni chodziliśmy spać po szóstej, siódmej, wstawaliśmy po piątej,  jedenasta to był dla nas środek nocy.

Share
Translate »