Kinnarodden

Nie chcę opisywać po kolei wszystkich dni. Wiele z nich było do siebie podobnych, niewiele się działo. Tego- kiedy uciekaliśmy z Nordkinn w zasadzie nie działo się nic. Rano padał mokry śnieg, nawet deszcz, namiot ociekał, byliśmy mokrzy. Do tego Jose strząsnął mi na głowę całą tę wodę zwijając tropik akurat wtedy kiedy raz (naprawdę jedyny) porozkładałam wszystko żeby to popakować w szczelne worki. Chwilę po tym jak wyruszyliśmy, jak wyszliśmy z bezpiecznego grajdołka dorwał nas wiatr i niósł, szarpał, oślepiał śniegiem aż do wieczora, kiedy udało nam się bezpiecznie rozbić namiot za zasypanym domkiem. Te kadry to wszystko, co wtedy widziałam. Wiatr darł czasem chmury i przez tumany niesionego śniegu przebijały się jakieś widoki. Wtedy wydawały mi się piękne, ale może tylko dlatego, że ulotne, że nic poza nimi nie miałam.

a to nasz biwak, sfotografowany następnego dnia, już po nawałnicy.

Share

fotografowanie na arktycznej włóczędze

Próbuję ogarnąć masę zrobionych w Laponii zdjęć. Każde z nich kosztowało kilka minut postoju. Wykorzystywałam chwile kiedy Jose był za mną, żeby nie spowalniać. W czasie, kiedy wyciągałam spod koszulki woreczek, w którym trzymałam baterię (to było najlepsze miejsce, bateria noszona bez woreczka kilka razy mi gdzieś wypadła i dwie niestety zgubiłam), kiedy wkładam ją do aparatu (niełatwe w rękawiczkach), Jose zwykle przechodził ok 100 metrów i potem musiałam go gonić. Mały problem w trudnym terenie i na zjazdach- lepiej jeżdżę więc w takich miejscach jestem znacznie szybsza. Gorzej na podejściach, czy pod wiatr. Nie słyszeliśmy się, więc nie było co wołać. Fotografowanie miało też inne przykre strony. Wyciąganie woreczka wymagało odsłonięcia maski (a policzek i tak odmrożony), przyłożenie aparatu do oka- zdjęcia gogli, a to boli. W niskich temperaturach aparat był tak zimny, że parzył. Przy tym wszystkim do torby wsypywał się śnieg, często przyklejał się też do obiektywu i tak brudnego, bo ręce tłuste od kremów, wysmarowana twarz. To wszystko zajmowało czas, więc sporo fajnych kadrów uciekło.

Zabrałam dwa obiektywy 17-40 i 70-200. Chyba tylko kilka razy zmieniłam je podczas dnia, w trasie. Idąc prawie zawsze miałam przypięty tele- co oczywiście bywało niekomfortowe i zaważyło na charakterze zdjęć. Pomimo tego, że starałam się nie zmieniać szkieł w wietrznych miejscach na matrycy stale przybywało śmieci. Na ostatnich klatkach mam po kilkadziesiąt paprochów w tym włosy- nie wiem skąd.

Miałam statyw- malutki, ważący pół kilograma, niezbyt stabilny. Niski, więc w miękkim śniegu tonął aż po aparat. Zwykle nie było go warto wyciągać, bo tuż przy ziemi wędrował niesiony z wiatrem śnieg. Większość zrobionych na wietrze zdjęć przy długich czasach- rzędu kilkudziesięciu sekund wyszła mniej lub bardziej nieostra.

To nie był jedyny kłopot. Nawet w Finlandii gdzie wilgotność powietrza jest niska każde wejście do wnętrza (nawet namiotu), każde wyjście z cienia na słońce, czasem wyjęcie z torby powodowało, że na obiektywie narastał lód. Początkowo mnie to denerwowało, potem uznałam, że to też narzędzie. Rozpraszający lodowy filtr.

Już na początku mróz zabił mi fotograficzną torbę. Popękały klamry- zapinałam ją potem karabinkiem, całkiem nieszczelnie. Mój długi obiektyw wystawał i po tym, jak podczas którejś wywrotki zgubiłam dekielek (wróciłam i wygrzebałam ze śniegu) naciągałam na niego skarpetę- co jeszcze bardziej spowalniało fotografowanie (a jedna skarpeta przy tym zginęła- zabrał ją wiatr).

Nie wiem, czy to co napisałam komuś z Was się przyda. Byłam zadowolona ze skarpety (Walonki). Świetnie chroniła obiektyw przed śniegiem, nawet przy wywrotkach i uratowała dekielek. Rozsądnym rozwiązaniem byłaby oczywiście wodoszczelna torba- najlepiej bez zamków, skręcana jak kajakowy wór. Wodoszczelne zamki zamarzały, Jose nie mógł wcale zamykać swojego Ortlieba ja jeden w małym plecaczku wyrwałam. Sprawdził się woreczek na sznurku. Bateria wkładana do aparatu na jedno- kilka szybkich zdjęć nie zużywa się szybciej niż latem, zostawiona po kilku godzinach zdycha. Jeśli się nią nie fotografowało można znów ogrzać i uratować, ale wystarczy kilka „zimnych” zdjęć żeby padła. Miejsce pod koszulką, na szyi jest najcieplejsze, więc sznurek nie musi być długi.

Przed wyjazdem dużo czytałam o uszczelkach w aparacie. Na wszelki wypadek okleiłam swój srebrną taśmą- tam gdzie to nie przeszkadzało i gdzie się dało (głównie od spodu). Kładłam go wielokrotnie na śniegu, fotografując i wywracając się. Wielokrotnie obrosła go szadź. Nic się nie stało. Mróz zniszczył tylko izolację kabelka do samowyzwalacza, tu też pomogła taśma.

Nie zdążyłam jeszcze przejrzeć wszystkich zdjęć. Patrząc na niektóre nie mogę sobie przypomnieć dlaczego je właściwie zrobiłam. Dlaczego poświęciłam kilka minut, zmroziłam ręce i twarz. Możliwe, że przez gogle (podnoszące kontrast, wzmacniające kolory i polaryzacyjne) widziałam nieco inny świat. Może uda mi się to odzyskać w obróbce, o ile przebrnę przez te kilkadziesiąt paprochów i centralnie ułożony, kręcony włos :)

Na boczku układam zdjęcia, które jak sądzę mi się udały. Na razie to seria: gone with the wind i szkic- lekcja kaligrafii. Będę dodawać. Poniżej przykłady opisanych problemów.

 

 

 

 

Share
Translate »