Laponia -Oldefjord

Rano był duży mróz. Wszystko było tak śliskie, że wywróciłam się od razu za progiem, a potem znów idąc do toalety. Sławojki przy chatkach są powszechne. Stawia się je prawie wszędzie i zamykając za sobą drzwi (wyrywane na sile wichurze) nie miałam ani cienia wątpliwości po co są. Nie dla prywatności (o którą w Laponii nietrudno) i nie dla ochrony środowiska- bo przecież urobek zostaje. O sławojkach mogłabym pisać długo. Były błogosławieństwem.

Wichura nie osłabła przez noc, ale zmieniła się. Zamiast jednostajnego ciągu powietrza, który pchał nas na północ przez cały poprzedni dzień, tarmosił nami choleryczny, niezdecydowany huragan. Kręcący i niebezpieczny. Jedynym sposobem żeby się utrzymać na szlaku było trzymanie krawędzi  jednej narty w śladzie płozy, skutej na kamień i nie zawsze prostej. Wymagało absolutnego skupienia, bo prędkość była stale wielka. Chwila nieuwagi i wyrzucało nas z trasy, a potem niosło nawet stromo pod górę, szarpiąc i strasząc (to uskok, to skały). Zatrzymać się można było tylko padając. Krawędzie nie wbijały się w lód, pulka nie hamowała nawet po wywrotce. Spowalniała tylko, ale nie na tyle żeby stanąć. Podnoszenie się też nie było łatwe. Zwykle wymagało wypięcia nart, które z kolei trzeba było trzymać, bo położone uciekały z wiatrem, a wbić się tam niczego nie dało.

Koło południa padaliśmy z nóg. W dzikim pędzie minęliśmy jakiś wędkarski namiot, który z daleka wzięliśmy za dom. Nie udało nam się przy nim zatrzymać, ale przy kolejnym mniejszym uparliśmy się. Jose na fokach był stabilniejszy, jechał wolniej. Namiot łopotał jak żagiel i wyglądał jakby walczył ostatkiem sił. Pomimo to zaryzykowaliśmy, odkopaliśmy wejście z lodu i wcisnęliśmy się na chwilkę do środka. Co za ulga! Mogliśmy oddychać. Posiedzieliśmy z pół godziny myśląc co robić. Wędkarz miał tam całkiem wygodnie. Drewno, piec, trochę jedzenia (nie ruszyliśmy oczywiście) i co dla nas zawsze atrakcyjne- dostęp do wody. Namiot stał na tafli jeziora, a przerębel był tak duży, że można było zaczerpnąć kubkiem. Pachniało mułem, rybami, wodorostami- latem.

Wyszliśmy z żalem. Szlak kręcił, rozdzielał się na kilka wariantów. Nie bardzo wiedzieliśmy jak iść. Minąwszy torfowy domek (niestety zamknięty na kłódkę) skręciliśmy na pojedynczy ślad, który wbijał się trochę w góry. Mieliśmy nadzieję, że tam będzie nieco zaciszniej. Bo jak tu teraz rozbić namiot… Byliśmy przekonani, że się nie da.

Po jakiejś godzinie znów się pogubiliśmy. Tyczki ostatecznie znikły, ślad skręcił na wschód. Staliśmy tam, walcząc z chęcią wyciągnięcia mapy (szkoda, bo by ją na pewno porwało) i wtedy zobaczyliśmy skuter. Nie było go wcale słychać w wichurze. Pojawił się niespodziewanie i na nasz widok zwolnił i stanął. -Gdzie tu się da przenocować- próbował krzyczeć przez wiatr Jose- nigdzie!, trzeba do Oldefjord!- Gdzie to? Jak to daleko? (naprawdę nie wiedzieliśmy)- trochę na wschód potem na północ, a potem z górki…Wsiadajcie podrzucę was na szlak. Wskoczyliśmy, bardzo szczęśliwi. Jose do „karocy” pełnej jakiś dziwnych gratów, ja na siodełko za kierowcą. To była jazda! Malutki lekki skuterek wymagał prawdziwej walki. Nieznany nam, nawet nieobejrzany, dość drobny mężczyzna w kasku balansował na nim jak cyrkowiec a ja starałam się powtarzać jego ruchy i nie spaść. Przejechaliśmy tak do większego, oznakowanego szlaku a potem jeszcze kawałek nim. Z daleka widziałam czerwone znaki DNT. Musieliśmy mijać letnią ścieżkę, lub może nawet cały czas poruszaliśmy się wzdłuż niej.

Nasz dobrodziej zostawił nas na skarpie z widokiem na Oldefjord. Na zjeździe było malutko śniegu, ale udało nam się dostać na dół nie zdejmując nart. To piękne miejsce i wiało tam jakby troszkę mniej. Może zasłoniły nas wzgórza, może chroniła dolina. Na jej dnie pojawiła się wyraźna ścieżka, potem znaki. Dojście do „miasta” zajęło nam ze dwie godziny. Pogoda w międzyczasie padła. Zachmurzyło się. Było szaro i zimno. Przez moment mieliśmy zamiar rozbić namiot, ale postanowiliśmy jednak dojść do cywilizacji. Oldefjord Hotel to miejsce, które od dawna śledziłam na mapie. W necie widać było, że jest tam sklep- z google street view wyglądający raczej na butik z pamiątkami. Schodząc do szosy trafiliśmy jednak na większy- na stacji benzynowej. Wstąpiliśmy tam na chwilkę, tuż przed zamknięciem i kupiliśmy trochę smacznych rzeczy. Nie było wcale bardzo drogo. Do hotelu dotarliśmy już o zmroku. Był nieczynny (ale tak jak nam poradzono w sklepie zapukaliśmy i otworzono nam). Oldefjord Hotel prowadzi para z małymi dziećmi. Bardzo sympatyczna. Dziewczyna miała właśnie wyjeżdżać skuterem nas szukać, bo pan który nas podrzucił zadzwonił i uprzedził, że idziemy, więc spodziewała się nas chwilkę wcześniej.

Ciepła woda, ciepłe jedzenie ( jest ogólnodostępna kuchnia), dużo herbaty, miękkie łóżka i cały wielki hotel dla nas. Po tej dujawicy, po walce ze skamieniałym lodem cywilizacja wydawała nam się cudowna…

Share

Laponia- szybki skuterowy szlak

Nasz lany poniedziałek był suchy, szkoda nam było wody. Wielki blok lodu, pozostawiony tu przez kogoś latem (w ogromnym plastikowym kanistrze) stojąc prze noc przy kominku oddał nam tylko kilka litrów, resztę uzupełniliśmy ze śniegu. Kiedy wyszliśmy z lasku dopadł nas wiatr, chyba jeszcze silniejszy niż wczoraj. Początkowo wiało ze wschodu, może po prostu wzdłuż doliny. Ruszyliśmy prosto na północ, na wysoki gładki grzbiet. Tuż pod nim zrobiło się bardzo stromo. Jose tylko wrzucił podpiętki i spokojnie poszedł na wprost. Ja musiałam kluczyć. Nie było bardzo źle, znalazłam zakos i udało mi się wdrapać na wzgórze nie zdejmując nart. Dopiero tam zauważyłam, że zeszłam spory kawał na zachód. Jose był kilkaset metrów ode mnie, ale w żaden sposób nie mogłam do niego dojść. Pomimo walki nie posuwałam się do przodu ani o krok. Byliśmy tuż pod grzbietem wystawieni na szalejący bez przeszkód wiatr. Próbowałam krzyczeć czy jakkolwiek zwrócić jego uwagę, ale jak zwykle szedł zatopiony w swoim świecie. Nie odwrócił się ani na moment. Nie mając innego wyjścia postanowiłam przejść dalej na północ, za dzielącą nas niewielką górkę i spróbować go złapać z drugiej strony. To akurat było łatwe, górka zasłaniała wiatr.  Za nią teren nie opadał jak myslałam, ale rozwijał się w pofalowany placek, po którym szukaliśmy się kilkadziesiąt minut. Kiedy w końcu się odnaleźliśmy mogliśmy sobie tylko pokazać na migi co o tym wszytskim (i o sobie nawzajem) myślimy. Wiatr tłumił głos, dusił. Lepiej było nie otwierać ust.

Falisty płaskowyż opadł dalej serią stromych uskoków. Zjechaliśmy z nich powoli, ostrożnie. Ostatnie, największe białe pole okazało się jeziorem, po którym bardzo daleko od nas ktoś jechał. Popatrzyliśmy jak znika, a potem wydało nam się, że widzimy szlak. Nie było go na naszej mapie, te mapy pokazują tylko teren, bez chatek bez szlaków, same poziomice, rzeki i płoty. Płot istotnie był. Tuż przy nim trafiliśmy na drogowskaz. Najwyraźniej przypadkiem znaleźliśmy jeden ze znakowanych skuterowych szlaków ciągnących się aż do Nordkapp.

Biegł na północ wzdłuż linii wzgórz. Nie wiem czy to wzgórza spowodowały, że skręcił wiatr, czy coś się w międzyczasie zmieniło, ale kiedy stanęłam na śladzie i rozłożyłam szeroko ręce wiatr poniósł mnie z wielką prędkością. Nie trzeba było nic robić tylko utrzymywać się w pionie i nie dać się odrzucić na bok. Czasem musiałam oczywiście stanąć ( wcale nie łatwe!) i zaczekać na Jose. Dopiero po południu namówiłam go na zdjęcie fok. Gnaliśmy potem jak szaleni przez kilka godzin. Wiatr nie zmienił się już, szlak nie skręcił.  Musieliśmy zrobić ponad 30 km, może więcej. Nie wiedzieliśmy, bo wyjechaliśmy z dokładnych map. Pod wieczór minął nas skuter. Zwolnił trochę więc spytaliśmy o miejsce na nocleg. Okazało się, że 3km na wschód jest chatka troszkę schowana wśród wzgórz. Otwarta, z dwoma łóżkami i chatową książką dla gości. Powitaliśmy ją z wielką ulgą. Stawianie namiotu na tym wygwizdowie byłoby potwornie trudne.

W chatce nie było drewna (tylko trochę, więc nie ruszaliśmy), ale i tak była po prostu cudowna. Gotowaliśmy już wodę kiedy podjechał skuter. Młody, sympatyczny chłopak przyjechał tam obejrzeć zachód słońca. Poczęstowałam go herbatą, pogadaliśmy aż do nocy. Właściciel tego domku już nie żył. 40 lat temu zbudował sobie obok drugi, a stary zostawił dla innych- takich jak wy- powiedział chłopak- ludzie czasem tędy chodzą na Nordkapp. Rzeczywiście książka była pełna wpisów. Chatką zajmował się teraz syn fundatora. Ciekawa byłam czy czyta te krótkie notki i miałam nadzieję, że tak. Że je zna. Był miłe. Taka chatka to dla wędrowców pałac. My też bardzo się nią cieszyliśmy.

Nasz gość zostawił worek drewna i odjechał już całkiem po ciemku-no co ty!- zdziwił się kiedy się martwiłam, że noc- przecież tutaj tak przez całą zimę…

Share
Translate »