Tyin, Jotunheimen, lipiec 2014

Kiedy wysiadłam z holenderskiego samochodu Kris wyglądał na bardzo ucieszonego. Mówił że się wystraszył, bo może trasa nie będzie dla mnie. W sumie miał rację- nie dałam rady i pominęłam najwyżej położony schron, ale i tak byłam bardzo zadowolona. Obeszłam kawał pięknych, dzikich gór. Na pewno jeszcze tam kiedyś wrócę.

Przenocowałam na kempingu. Rano zrobiłam zakupy i przeczekałam najbardziej ulewny deszcz. Koło drugiej wyszłam na szosę i złapałam stopa nad jezioro Tyin. Rano chyba był jakiś autobus, ale go przegapiłam. Nie spieszyło mi się. Z Utladalen dałoby się dojść do Fondsbu więc przez chwilkę zastanawiałam się czy nie wyruszyć pieszo, ale mokre krzaki, przez które musiałabym się znów przedrzeć podchodząc do tego ponad 1000 metrów z prawie 17 kilogramowym plecakiem lekko mnie zniechęciły. Szosa i potem długi marsz bagnistym brzegiem jeziora też mi się wydawały fajne. W zasadzie wszystko mi się tego dnia podobało. Minąwszy jezioro Tyin zgubiłam słabo znakowany szlak do Fondsbu i bezstresowo połaziłam sobie po surowych wzgórzach z dalekim widokiem. Chwilkę przed miejscowością doszłam do gruntowej drogi- znów nad brzegiem ogromnego jeziora i schroniłam się przed ulewą (na wysokości 1500m już lodowatą) w dziwnych prowizorycznych zabudowaniach. Musiały być chyba ruiną jakiegoś harcerskiego obozu. Drzwi były pozamykane, ale w sporej wiacie z kominkiem, stołem i tronem zmieścił się mój mały namiocik więc uznałam ten biwak za luksusowy. Nieco wietrzny, ale zachwycająco suchy. Do tego fotograficznie ciekawy. Podobały mi się i szybkie chmurska, i porozrzucane przez wichurę „zabawki”, i bezkres wielkiego jeziora wśród na oko niskich (chociaż naprawdę wysokich) wzgórz.

Share

Północna strona Hurrungane

Z mojej sypialnej półeczki miałam świetny widok na północne zbocze masywu Hurrungane. Na mapie wypatrzyłam obiegającą go wokół nieznakowaną ścieżkę. Wprawdzie niekompletną- kawałka brakowało, ale teren wyglądał łatwo i wydawało mi się, że uda mi się przejść. Zeszłam szlakiem do przecinającej przeciwlegle zbocze drogi, podeszłam nad lodowcowe jezioro i zboczywszy uprzednio do czoła lodowca (fajne było!) pogubiłam się nad mętnym jeziorkiem. Oczywiście nie da się go obejść tam gdzie uchodzi rzeka- trzeba drugą (południową) stroną. Dalej pojawiły się liche kopczyki, troszkę lepsze za sporym stawem. Ścieżka zeszła do głębokiej doliny i dołączyła do szlaku biegnącego z Turtagro do lodowca Skarstolsbreen. Kilkaset metrów wyżej na progu leży male zamknięte na szyfrowy zamek schronisko. Poszłam dalej do góry aż nad wielkie podobne do Morskiego Oka jezioro. Już wcześniej miałam kłopoty ze słońcem. Raziło okrutnie, a ja zgubiłam okulary. Gdyby nie one zdecydowałabym się chyba podejść do niedostępnego z drugiej strony schronu, który przecież obiecałam sfotografować. Lodowiec nie wyglądał na bardzo stromy, nie był też pocięty szczelinami. Schodząc miałam na niego świetny widok… Pierwszy płat śniegu oślepił mnie jednak zupełnie. Oczy łzawiły, a ja niemal nic nie widziałam. Perspektywa pokonania skierowanego na południe lodu nie zachęcała. Nie dałabym po prostu rady. Z żalem posiedziałam chwilkę nad brzegiem obserwując wpadający do stawu lodowiec. Wpadał dosłownie. Co kilkanaście minut ze zwieszającego się ze skał plastra odrywał się wielki kawal i skruszony wpadał do wody. Pięknie to wyglądało, ale nie bardzo dawało się sfotografować.

Pomyślawszy chwilkę wróciłam nad północny brzeg i po płaskich kamieniach przeszłam na drugą stronę. Nie tylko uzyskałam lepszy (nie tak bardzo pod słońce) widok, ale jeszcze odkryłam kopczyk. Brakujący na mapie odcinek bywał chodzony. Dalszego oznakowania już nie widziałam, ale idąc intuicyjną drogą na zachód przeszłam ciągiem wysokich trawiastych balkonów do kolejnej doliny, którą też biegł jakiś szlak. Po drodze widziałam kilka dzikich reniferów z pięknymi, ogromnymi porożami. Zejście do Ringsdalen wyglądało stromo, ale nie było trudne. Na dole znów walczyłam z myślą podejścia wyżej i obejrzenia lodowca, czy nawet znalezienia jakiegoś wyższego przejścia, ale podeszłam z godzinę i  zrezygnowałam. Nie miałam namiotu, a kolejna poranna rosa kompletnie zmoczyłaby mój śpiwór. Szlak schodził do drogi, którą kilka dni wcześniej przejechałam stopem. Rzekę da się pokonać po małej zaporze. Wychodzi się w ten sposób wygodnie na zakole szosy. Stop (holenderski kamper) zatrzymał się po kilkunastu minutach. Jechał na „mój” kemping w Utladalen więc porzuciłam myśl o zbadaniu zachodniej, przeciętej linią energetyczną i asfaltem strony Hurrungane. Jak się okazało nocą, słusznie. Przez kilka kolejnych dni lał deszcz.

Share
Translate »