Vicenda-Puente de San Urbez

Otwarcie drzwi bywa czasem niespodzianką. Vicenda nie ma okien. Nie spodziewałyśmy się, że w nocy spadł śnieg.

Nie było go dużo, ale wystarczająco żeby wszystko stało się białe.

Przez chwilę zastanawiałyśmy się czy nie wrócić tą samą drogą, ale w końcu zdecydowałyśmy się kontynuować zaplanowaną trasę: GR15 przez Bestue do Puente de San Urbez.

Nie byłam pewna jak będzie, bo kiedy szłam fragmentem tej trasy schodząc z Sestrales 3 lata temu, eksponowane skalne półeczki porastał kolczasty roślinny gąszcz. Przysypany śniegiem, byłby chyba dość wstrętny, wolałyśmy tego za bardzo nie roztrząsać, może się stopi…

Polną drogą wijącą się wzdłuż kanionu doszłyśmy do kolejnego schronu Plana Canal.

Padał mokry śnieg i nic nie wskazywało, że mogłoby być lepiej, ale kiedy minęłyśmy schronisko na horyzoncie pokazała się różowa plamka… potem urosła i za chwilkę  przed nami pojawiło się morze chmur rozrywające się na Castillo Mayor i wierzchołkach Sestrales.

Tak jak poprzedniego dnia, pomimo złej prognozy wyszło słońce i zrobiło się całkiem ciepło.

Wystarczyło nam tego ciepła aż do Bestue.

Zdążyłyśmy jeszcze usiąść przy kamiennym stoiku z pięknym widokiem i zacząć jeść…

widok szybko się zmienił, a chwilkę potem lunęło.

Przeczekałyśmy to pod łukowatą bramą koło kościoła, a potem poszłyśmy w dół. Nad Bestue szlak początkowo biegł drogą, a potem zeszedł na mokrą ścieżkę- płynął nią strumyk. Podobnie wyglądała dalsza trasa. Plątanina ścieżek łączących pola, czasem troszkę szersza stara droga dla mułów. Wszystko to bardzo skromnie oznakowane, a czasem oznakowane na ruchomych kamykach już mocno poprzestawianych przez krowy. Doszłyśmy tak aż do rzeki. Pogoda poprawiła się, ale rzeka bardzo wezbrała. Szlak wyglądał jakby wchodził do koryta, być może szedł w dół rzeki nad wodą. Nie dało się niestety iść wzdłuż brzegu. Nie było miejsca. Nie dało się też  przejść na drugi brzeg, to duża rzeka.  Trochę nas to przeraziło z Bestue do tego brodu było dość dużo zejścia. Słońce grzało. Zrobił się upał. Wcale nie miałyśmy zamiaru wracać!

Zdjęłam buty i weszłam na wysepkę, żeby popatrzeć na główny nurt. W miejscu gdzie rzeka wbijała się między skały do ewentualnego przeskoczenia było z 1,5 metra, może troszeczkę więcej. Uznałam, że się nie uda. Może gdyby móc się wygodnie wybić, ale skoczyć trzeba by z jednego oślizłego kamienia na drugi oślizły kamień. W razie czego rzeka powlokła by nas nie wiadomo gdzie. Nurt był szybki, a woda głęboka. Mąż- kajakarz górski wbił mi na zawsze do głowy, że do górskiej rzeki głębszej niż do kolan nie wchodzi się i już. Dlaczego, wiem z doświadczenia. Wywrócić się łatwo, a wstać już nie da rady. Nie da się też z takiej rzeki wyjść, a nawet jeśli widzi się cofkę bardzo ciężko jest do nie wpłynąć. Generalnie w spienionej wodzie  prawie nie da się pływać- powietrze nie trzyma. Wycofałyśmy się, ale zmoczenie nóg miało i dobrą stronę. Z wysepki było widać most.

Wisiał wysoko, kilkadziesiąt metrów w górę rzeki. Asia poszła tam sprawdzić i rzeczywiście nad rzeką był solidny metalowy most, niemal niewidoczny w krzakach. Przeszłyśmy, połaziłyśmy w kółko szukając ścieżki, zlekceważyłyśmy namalowane sprayem znaki- jakoś nam się wydawało, że to nie tu, a potem poszłyśmy niemal poziomo przez las i wyszłyśmy… na drugi most!

Nie, wcale nie chodziłyśmy w kółko. To była druga rzeka. Poniżej połączenia był pewnie trzeci most, lub bród. Nie chciało nam się schodzić i sprawdzać. Udało nam się odnaleźć nasz znakowany szlak (nie ma znaku na skrzyżowaniu, ale jest trochę wyżej- ścieżkę idącą z dołu widać) i zaczęłyśmy nim mozolnie podchodzić przez ciemny świerkowy las. Asia uznała, że to polskie klimaty i faktycznie las czasem przypominał nasz. Jak na Hiszpanię był bardzo wyrośnięty  i gęsty.

Towarzyszyło nam mnóstwo końskich kup. Wyżej okazało się, że ktoś wyrównał szlak przy pomocy jakiejś brony i powycinał wszystkie jeżyny, bukszpany i róże. Całe szczęście. Teraz to przypominało ścieżkę (chociaż nikt ją jeszcze chyba w tym sezonie nie szedł), kilka lat temu było niemal nie do przebrnięcia. Za zejściem do Escalony przeszłyśmy przez przełączkę i droga weszła w ciąg skalnych półek zawieszonych wysoko nad dolnym odcinkiem kanionu.

Biegnie nim droga, bardzo piękna jeśli macie taką możliwość warto się nią przejechać. Z wysokości kilkuset metrów nie widziałyśmy jej.

Pogoda utrzymała się niemal do wieczora. Minęłyśmy odejście ścieżki na Sestrales (oznakowane), długo szłyśmy niemal poziomymi  półkami, a potem stromym skalnym rumowiskiem zeszłyśmy  do San Urbez.

Zjechałyśmy piękną (ale dziurawą), drogą wzdłuż rzeki .  Korzystając z tego, że Asia jechała do tunelu podjechałam z nią aż do Bielsy. W międzyczasie zaczęło lać. Wyskoczyłam, nakryłam się byle jak peleryną i poleciałam do miasta. Asia musiała się już śpieszyć- tunel zamykają na noc. Miałam zamiar się przespać w hostelu na rynku, ale kosztował 35 Euro! Tak drogiego nie  widziałam nawet w żadnym z wielkich miast. Szybko zrobiłam zakupy (następnego dnia było święto- 1 maja, a moje jedzenie kończyło się), a potem pobiegłam na kemping mając nadzieję, że tam coś mają. Mój worek biwakowy nie bardzo się nadawał do spania w taki deszcz, do najbliższego schroniska (Pineta) było kilkanaście kilometrów… ściemniało się… Na kempingu Bielsa, o czym nie wiedziałam, jest hotel. Dostałam w nim piękny pokój z łazienką za 25 Euro. Hotel był zamknięty, ale pan w recepcji- miły. Albo ja wyglądałam tak wariacko, że nie odmówił (w pośpiechu założyłam pelerynę na kapelusz od słońca. Dobry patent, bo wtedy kaptur peleryny nie spada na nos (zawiesza się na rondzie), ale wygląda to na pewno głupio :)). Hotel piękny. Brak ogrzewania mi nie przeszkadzał. Miałam puchowy śpiwór… a ciepłej wody było tam w bród. Dostałam też wrzątek do mojej kaszki :)

Share

Canion Anisclo

Rano padało. Nic dziwnego- taka była prognoza. Deszcz przez kolejne kilka dni. Dojechałyśmy do Punete de San Urbez, zaparkowałyśmy, ubrałyśmy się w nieprzemakalne rzeczy i peleryny,

dałyśmy się postraszyć panu strażnikowi (mówił, że od Riberety jest śnieg)… i wyruszyłyśmy ochoczo troszkę okrężną drogą (nie umiem się na początku kanionu połapać).

Nagle chmury odleciały i wyszło piękne słońce. Zrobiło się ciepło, a za chwilkę goraco.

W słońcu woda okazała się jakoś bardziej błękitna, trawa bardziej zielona, ptasie trele znacznie weselsze.

Na bukach rozwijały się pierwsze listki,

kwitły kwiaty i było bardzo pięknie.

W la Ribereta nie było ani odrobiny śniegu,

ale idąc w górę cofałyśmy się w czasie. Las wyglądał coraz bardziej zimowo,

Po ścainach kanionu niemal wszedzie lała się woda,

ale śnieg leżał dopiero w Fuen Blanca.

Na całej drodze nie było żadnych problemów, poza wiosennym mnóstwem wody.  Zanosiło się na deszcz, ale i tak poszłyśmy aż do cabany w Fuen Blanca.

Bardzo lubię to miejsce i chciałam je pokazać Asi.

Na przełomie zimy i wiosny wyglądało gorzej  niż latem. Brakowało mu kolorów.

Nie siedziałyśmy  długo bo zaczęło padać, a potem lać. Zostawiłyśmy plecaki przy odejściu szlaku na Cuelo Vicenda. Żeby nie zmokły otuliłyśmy je pelerynami i teraz niestety mokłyśmy my.

Poleciałyśmy z powrotem prawie biegiem (na tyle na ile się dało przez błoto i śnieg), a potem wdrapałyśmy się stromą ścieżką na Paso Fordiello w strugach solidnej ulewy.

Dobrze, że wszyscy „nasi doradcy” się mylili, gdyby na tej ścieżce był śnieg nie przeszłoby się nią żadnym sposobem.

Przenocowałyśmy w schronisku Vicenda. Nadal była tam wielka torba kawy, którą widziałam we wrześniu, tylko teraz było w niej kilka dziurek ponagryzanych przez myszy. Było też sporo drewna. Asia rozpaliła ogień.

Potrzebowałyśmy go. Kurtka Asi całkiem przemokła, w mojej przemoczyły się rękawy- być może dlatego, że tarła o nie równie mokra peleryna, a może to już koniec nieprzemakalności mojego neoshela. Nie zmokłam bardzo, więc nawet nie zdejmowałam powerstretcha. Asia przemokła okropnie. Przemiękły też jej buty. Porozwieszałyśmy rzeczy i udało nam się prawie wszystko wysuszyć. Rzadko rozpalam ogień, zwykle szkoda mi drewna- zostawiam je dla kogoś w potrzebie. Teraz to ciepło było bardzo potrzebne nam. Fajnie było patrzeć na płomienie i słuchać deszczu bębniącego w dach.

Wadą Vicendy jest brak łóżek- są tylko dwie betonowe ławy. Nie ma tam też czystej wody. Nie chciało nam się wychodzić do rzeki. Szkoda było moczyć suszące się rzeczy, a do tego wokół schronu kreciło się stadko dzików. Są tam zawsze, ale teraz dorosłym i młodzieży towarzyszyły malutkie pasiaste kuleczki wielkości arbuzów- prosiaczki i nie chciałyśmy ich denerwować. Wystawiałyśmy kubki na zewnątrz. Wypełniały się mniej więcej tak szybko jak je opróżniałyśmy. Rano okazało się, że zamiast deszczu pada śnieg, a wokół nas jest całkiem inny świat :)

Share
Translate »