Partacua- Nerin

Rano padał drobny śnieg i nadal mocno wiało. Sierra Tendenera, którą widziałam z daleka nie wyglądała zachęcająco więc postanowiłam przenieść się niżej. Napisałam do Asi, że umawiamy się w Puente de San Urbez wieczorem (Asia przyjeżdżała na dwa dni) i zaczełam schodzić z zamiarem dojścia do drogi i złapania jakiegoś stopa.

Podnóże Sierra de Partacua to lekko pofalowany trawiasty teren poprzerastany czasem krzakami i poprzecinany przez liczne polne drogi.

Kiedy już wygrzebałam się ze śniegu schodziłam długo nieoznakowanymi serpentynami, czasem włażąc w jakieś krzaki w poszukiwaniu skrótu.

Nadal mnie trżęsło chociaż zjadałm prawie cały czosnek. Pogoda na chwilkę się poprawiła, ale potem zaczął padać deszcz.

Wioseczka Pedrafita de Jaca była całkiem wyludniona i wielki kawał zeszłam szosą zanim trafił mi się jakiś stop. Ludzie tacy jak ja- też zeszli z gór podrzucili mnie na most wBiescas, tam zatrzymali się mili Belgowie jadacy na południe, którzy zwieźli mnie aż do Sarvise.

Myslałam, że znajdę GR15 zmierzający w kierunku Fanlo i Nerin, ale znalazłam tylko fałszywy znak wskazujący prosto na szosę.

Poszłam kawałek- żadnego odgałęzienia. Na moich mapach szlak przez dolinę Vio powinien iśc dołem lub górą, ale nie drogą. Wróciłam do baru, zjadłam patatas fritas (bardzo dobre- prawdziwe pieczone ziemniaki nie żadne frytki), wypiłam piwo, umyłam włosy, a potem postanowiłam pójść drogą. Do Nerin było 20 km ( na szosie tylko 4 godziny), ścieżka w gęstym lesie przy tej pogodzie to pewny prysznic, tak była chociaż jakaś szansa na stopa…. to znaczy mogłaby być.

W deszczowe niedzielne popołudnie nie jechał tamtedy dosłownie nikt. Minął mnie tylko rowerzysta, równie ociekający wodą jak ja. Pomachaliśmy sobie.

Doszłam w ten sposób aż do serpentyn wspinających się na wzgórze przed Fanlo. Teoretycznie powinnam tam znów znaleźć szlak, ale jakoś go nie wypatrzyłam. Znalazałam za to leśne schronisko.

Zajrzałam z ciekawości- nie było złe. Wróciłam na szosę i chwilkę potem podwieźli mnie jacyś mieszkańcy Fanlo. Mili ludzie.

Zastanawiałam się nawet czy nie przenocować w Fanlo.  Z mapy i znaków wynikało, że we wsi jest hostel, ale nie było sieci, żeby powiadomić Asię. Poszłam więc dalej szosą w kierunku Nerin.

W tą pogodę szosa wcale nie była zła, chociaż może troszkę  szkoda, że nie poszłam przez Fanlo. Bardzo ładnie wygladało z daleka. Prawdziwa autentyczna stara miejscowość. Jakaś kobieta  z parasolką pasła na stoku stadko krów. Ani śladu innych ludzi, szkoda mi tylko było czasu, żeby wracać. Pójdę tamtędy innym razem.

W dolince znalazłam GR15 biegnący do Nerin i skręciłam do lasu. Byłam już mokra tak czy siak. Poczatkowo ścieżka wije się kilkanaście metrów nad szosą wśród bardzo gęstych drzew, ale już chilkę potem wchodzi w niskie krzaki i pojawiają się dalekie widoki. Widać Fanlo a chwilkę później też Sestrales.

Z ciekawości zajrzałam do hotelu w Nerin żeby spytać o cenę, ale pokój dla dwóch osób kosztował 75 Euro. Za to piwo było tam tanie..1,20 Euro. Panowie nastraszyli mnie też opowiadajac, że w górach jest straszny śnieg i, że z kanionu Aniosclo nie uda nam się wyjść na żadną stronę. Powiedzieli za to, że zakaz biwakowania (w rejonie canionu Anisclo) dotyczy tylko terenów państwowych i jak mamy ochotę to możemy sobie rozbić namiot na ich trawniku :)

Ściemniało się więc wróciałm na szosę,  został mi jeszcze kawał zejścia, ale w międzyczasie Asia dojechała już do skrętu na Nerin. Zjechałyśmy kawałek za Fanlo do schroniska, które wypatrzyłam po drodze. Było dość wilgotne, ale na głowy nie ciekło. Plusem tego miejsca była wysokość- to tylko 1000 m więc było nam ciepło. Lało bez przerwy przez całą noc.

Share

Escarra

Nocą było mi okropnie zimno (trzeba było założyć spodnie.. trzeba było ich wcześniej nie moczyć, a na deszcz wciągnąć goretex… można je było założyć w środku nocy… aż takie mokre wcale nie były…). Budziłam się wielokrotnie, a o świcie chociaż słyszałam budzik Paco nawet mi się nie chciało wystawiać nosa ze śpiwora. Słyszałam jak wstaje jeszcze Manolo- najstarszy, najprawdopodobniej przewodnik, a potem jak coś tłumaczą Xaviere (zrozumiałam wystarczająco dużo- nieve- śnieg) więc spróbowałam jak najdłużej pospać. Hiszpanie wrócili do „łóżek” i zrobili to samo. O wpół do dziesiątej nie mogłam już dłużej wytrzymać na twardym więc zaczęłam się wygrzebywać. Panowie też wstali. Otworzyliśmy drzwi.

Nawiało nam ze 30 cm śniegu. Wszystko wokół było jednolicie białe. Śnieg i mgła. Beznadzieja. Posiedzieliśmy w schronie jeszcze z godzinę. Wypiliśmy kilka herbatek, pogadaliśmy. Dwóch młodszych Hiszpanów przyjechało z Madrytu, żeby w weekend zdobyć Pala de Ip. Dowodził najwyraźniej Manolo, pasterz z Sabinanigo.

-wejść to byśmy weszli- wyjaśnił- mieliśmy zamiar iść północno-wschodnim żlebem (chyba, bo zapomniałam), ale musimy jeszcze z tej góry zejść, a po drodze te wszystkie strome progi i półki pełne  głębokiego śniegu.

Na chwilkę mgła pojaśniała i rzeczywiście zobaczyłam, że nad szarymi gołymi skałami, które oglądałam wczoraj wisi ogromna kupa mokrego śniegu. W takim razie ani w tą ani we wtą… Na domiar złego zaczęłam kichać

-Oj będzie grypa- dobił mnie Manolo

-Niemożliwe, ja nigdy nie choruję- zaprotestowałam- to pewnie uczulenie na pleśń!

Manolo wyszedł po wodę- opisałam mu miejsce gdzie ją widziałam wczoraj, a wracając stwierdził,  że poprawia się.

-Wychodzimy, jak się da wejdziemy, a jak nie wrócimy do schronu. Idziesz z nami?

Oczywiście poszłam. W przeciwieństwie do nich spakowałam cały swój plecak. Nie miałam zamiaru tu wracać. Nie wiem czym kierował się nasz przewodnik zapowiadając poprawę pogody. Wystartował ochoczo do góry chociaż wokół było tylko mleko. Szybko jednak zwolnił i pozwolił się minąć chłopakom. Xaviere nie nadążał. Szłam potem długi czas za Paco. Fajnie. Ślad pięknie przetarty, czasem nawet wyrąbane stopnie- na odkrytych miejscach był lód. Na postoju  Hiszpanie nałapali dla mnie wody…

Żal mi się było potem z nimi rozstać. Po przejściu zalodzonego żebra zdecydowali się jednak atakować.

-chodź z nami- zaskoczył mnie Manolo. Jest zbyt niebezpiecznie żebyś szła gdziekolwiek sama. Albo z nami, albo wróć do schronu i poczekaj. Zejdziemy wszyscy razem do Canfranc. Zejście też nie jest bezpieczne…

Gdybym miała se sobą drugi czekan i uprząż załapałabym się na piękną zimową wspinaczkę.

-Nie mam sprzętu- odpowiedziałam. Manolo jednak nie poddawał się.

-To idź z nami aż do miejsca gdzie zaczniesz się bać, a potem wróć i zaczekaj w schronie.

Nie chciałam wracać do Canfranc. Uparłam się przejść w rejon Col de Portalet, więc zostało mi iść GR11 do Formigal albo przejść przez Collado Escarra. Manolo stanowczo odradzał Escarra.

-Przy takiej mgle pogubisz się. Z Collado Izas zobaczysz wyciągi, a potem jakoś zejdziesz wzdłuż nich. Tam jest pewnie sieć telefoniczna- będzie bezpieczniej.

Nie chciało mi się już tłumaczyć, że mam dość wyciągów. Manolo poprosił jeszcze o mój numer telefonu. Wyciągnęliśmy komórki, ale nie było sieci. Teraz żałuję, że jednak nie dałam mu numeru. Mam nadzieję, że przeszli bezpiecznie. Pala de Ip niemal przez cały czas była  w chmurach. Podobnie jak Collado Izas.

Nad Escarra za to zrobił się przeciąg i co jakiś czas rozwidniało się.

Ustalałam wtedy kierunek, a potem, kiedy znów nachodziła mgła szłam przed siebie starając się nie zbaczać i nie zakręcać. Widoczność spadała czasem do metra, dwóch. Rzucałam wtedy przed siebie śnieżkę (kijem bo nie chciało mi się schylać). Jeśli ją widziałam nie było źle- to nie urwisko. Rzucałam potem drugą w prawo i trzecią w lewo- stąd znałam nachylenie stoku. Szło bardzo powoli. Najtrudniej było na końcu.

Wcześniej też nie zawsze było całkiem prosto- trudno mi było przekroczyć rzekę- musiałam wejść na śnieżny most, na szczęście był bardziej solidny niż poprzedniego dnia. Kawałek za strumieniem stał kolorowy palik i stacja meteo.

Potem zaczął się coraz bardziej stromy trawers i wróciła mgła. Być może poszłam za wysoko. Pode mną stok urywał się bardzo stromo. Wyszłam wyżej i w efekcie wdrapałam się trochę ponad przełęcz. Jeszcze na stoku we mgle dostałam SMS od Asi- znak że już blisko grań. Chciałam odpisać, ale sygnał znikł. Napisałam potem „jeśli się nie odezwę do wieczora to wezwij pomoc”…- głupio bo później zrobiło się lepiej.

Wiał huraganowy wiatr i chmura utknęła w Canal Izas. Druga strona była zupełnie czysta. Błękitne niebo.

Po doświadczeniach z poprzedniego dnia zeszłam granią na tyle daleko żeby obejrzeć zejście. Znalazłam stok bez nawisu (powyżej przełęczy wisiały dwumetrowe balkony),

a potem zeszłam po bardzo stromym, ale miękkim i niezalodzonym śniegu.

Na najwyższym piętrze doliny stoi meteorologiczna stacja i mała cabana- niestety zamknięta.

Bardzo zmarzłam, a do zejścia został jeszcze cały kawał.

Trzeba obejść (po lewej) długie jeziorko, a potem iść stromym stokiem, podmokłym i pozalewanym przez liczne strumyki, przez rozmiękły i miejscami głęboki śnieg.

Piętro niżej znalazłam dużą cabanę- wygodną i otwartą, chociaż niezaznaczoną na mapie IGN. Nie było sieci, ale wieczorem zeszłam trochę i tam coś złapałam (SMS do Asi, że wszystko ok wysłałam jeszcze z grani- sieć lubi znikać).

Zostałam na noc bo było mi coraz zimniej. Niestety jednak przeziębiłam się. Dopóki świeciło słońce było ok, chociaż wichura mroziła do kości. Wieczór było lodowaty, ale w schronie były łóżka i koce więc poradziłam sobie.

Miałam też główkę czosnku, która ktoś pozostawił w gite w Etsaut i bardzo, bardzo piękny widok.

Sierra Partacua jest jednym z najładniejszych pirenejskich masywów. Pewnie jest równie piękna co otoczenie Pala de Ip. Bardzo byłam ciekawa czy Hiszpanie przeszli i czy za granią przez cały czas była mgła…

 

Share
Translate »