Pireneje wrzesień 2012, Circo Goritz, Cirque Gavarnie

Rano lało, a momentami padał mokry śnieg. Większość ludzi zdecydowała się zejść. Wyszłam dość wcześnie i już na początku napotkałam problem. Malutka rzeczka tuż za schroniskiem wezbrała tak, że nie wiedziałam jak przejść. Mniej więcej metr skłębionej piany. Bez plecaka chyba dałabym radę skoczyć, z ciężkim plecakiem bez szans. Zwłaszcza, że trzeba by skoczyć z mistrzowską precyzją na stromą, a oślizłą skałę. Szumień pędził wąskim korytem… wokoło nie było nikogo, ale ktoś przede mną musiał to przejść. Widziałam znikające we mgle trzy osoby. Bez plecaków. Nie widziałam niestety jak przeszli. Z braku lepszego pomysłu zeszłam kawałek do szerszego i płytszego miejsca, ozdobionego kopczykiem, zdjęłam buty, założyłam sandały i przeszłam szeroką w tamtym miejscu na ponad dwa metry rzeczkę w bród.

Obejrzałam się za siebie, ale jakoś nikt za mną nie szedł. Grupki okrytych pelerynami ludzi schodziły kolejno do kanionu. Nic dziwnego. Prognoza pogody zapowiadała deszcz i śnieg, obsługa schroniska powątpiewała nawet czy uda mi się dostać do Sarradets. Ja sama myślałam, że to żaden problem, przeszłam ta trasę już kilka razy, ostatnio w czerwcu, kiedy leżał śnieg.

Za brodem wdrapałam się z powrotem na ścieżkę i poszłam przez Circo de Goritz na zachód przez ciąg skalistych hal. Droga jest zaskakująco mało widoczna i nieoznakowana.

Z gór lały się tony wody, łąki była pozalewane, wodospady wezbrane. Niesamowicie wyglądały duże rzeki, których wcale nie pamiętałam z lata, wpływające w niewielkie szczeliny i znikające z hukiem w gardłach krasowych dziur.

Przed przełęczą Milliares spotkałam trójkę zdenerwowanych i przemoczonych ludzi. Opowiedzieli mi, że idą z Sarradets, ale się pogubili i musieli przenocować w górach. Ucieszyli się, że do Goritz została im już tylko godzina. Nic im nie mówiłam o rzece, byli tak mokrzy, że pewnie przeszli bród tak jak stali- w butach.

Kiedy wyszłam wyżej zerwał się wiatr.

Zastanawiałam się czy lepiej iść przez Colado Descargador, a potem zejść do rozlewisk El Sumidero i podejść na Breche de Roland od dołu, czy pójść górą przez Punta des Crabineros. Jednak kiedy doszłam bliżej przełęczy górne chmury zaczęły się jakby rozwiewać. Przez chwilę prawie świeciło słońce. Pełna optymizmu, poszłam górą, chociaż dolna warstwa chmur zaczęła się niebezpiecznie podnosić. Dotąd niewinna mgiełka zgęstniała. Nie udało mi się sfotografować malowniczo zalanych okresowych jeziorek, a potem wokół mnie zrobiło się (dość jasne) mleko. Byłam już na tyle wysoko, że zamiast deszczu padał śnieg. W tym, którego napadało wczoraj odbił się pojedynczy ludzki ślad. Chociaż nie szedł bardzo sensownie poszłam za nim, tak to już  jest… ślady są sugestywne. Wspięłam się po jakiś skałach, a potem zeszłam ze stromego zbocza. Coś mi się wydawało, że to wcale nie ścieżka, ale we mgle usłyszałam męski głos, a potem zobaczyłam dwóch Hiszpanów. Spotkaliśmy się przy wielkiej jaskini- prawdopodobnie grocie Casterets. Hiszpanie bardzo się ucieszyli, że idę z Goritz i jeszcze bardziej, że to już niedaleko.

Nie rozumiałam z czego się cieszą, przecież do Sarradets też jest już  blisko. Nawet się trochę zdziwiłam , że są dopiero tu… ale może szli z samego dołu? Nie zapytałam. Nie spytałam też o dalszą drogę. Pamiętałam tą grotę, Przeszliśmy kiedyś obok niej z Jose idąc z Breche de Roland na Cuelo de los Sarios. Szliśmy wtedy po śniegu i droga wzdłuż skał wydawała mi się bardzo prosta. Teraz też nie zastanawiając się nawet poszłam śladem Hiszpanów, a potem zaczęłam chodzić w kółko.

Spróbowałam kilku różnych dróg. Była cała masa kopczyków, kilka ścieżek i coraz bardziej gęsta mgła. Padał deszcz ze śniegiem, a na kamieniach narastał lód. Ślad moich poprzedników zamiast podchodzić schodził. Mgłą nie pozwalała się domyślić dokąd. Zresztą szybko zinął w plątaninie skalnych bloków i dziur. Chodziłam po tym zboczu godzinami. Sama nawet nie wiem jak długo. Było dużo kopczyków i mimo mgły niemal zawsze jakiś przed sobą widziałam. Widoczność nie poprawiała się. Zeszłam daleko szukając jakiegoś odbicia, wielokrotnie wracałam, sprawdzałam inne warianty, kilkukrotnie znajdywałam swój ślad. Raz nawet się ucieszyłam… ślad to ślad, myślałam że to ktoś, kto wie dokąd iść. Trudno mi było uwierzyć, że ślad jest mój, ale but pasował jak ulał…Nie mogę powiedzieć, że się zgubiłam, przez cały czas wiedziałam gdzie jestem i pamiętałam gdzie jest grota. W końcu zrozumiałam skąd tyle kopczyków. To oznakowanie speleologów prowadzące do ogromnej ilości korytarzy. Ta góra jest niemal cała dziurawa. Skalne leje pojawiają się co metr, dwa. Niektóre są ogromne, inne to tylko okienka. Jest sporo szczelin. Wszystkich na pewno nie widziałam. Zdecydowałam się kolejny raz wrócić do groty. Nerwowo przyspieszyłam klucząc między oślizłymi otworami i w końcu wywróciłam się na skraju jakiejś jaskini. Nie wpadłam, chociaż byłoby gdzie, ale upadając uderzyłam skronią o ostrą krawędź jakichś skał. Zwykle upadam jak kot, teraz starałam się nie wylądować w dziurze, a kantu nie zauważyłam.

Zdenerwowałam się. Stwierdziłam, że dość tych bzdur. Wróciłam do groty, a potem poszłam wzdłuż skał nie oddalając się od nich na więcej niż metr. Cyrk Gavarnie oddziela od płaskowyżu Ordesy mur. Miałam go po prawej. Trzymałam się go. Tylko raz musiałam się troszkę odsunąć bo zbocze zrobiło się  strome i nie umiałam się na nie wspiąć.  Na stoku leżał gruby śnieg. Nie wiem w jaki sposób ominęłam jeden ciąg łańcuchów. W każdym razie nie pamiętałam go. Szłam wzdłuż pionowych skał po bardzo stromym zaśnieżonym zboczu wiedząc, że za jakiś czas w ścianie pojawi się wyrwa- Breche de Rolland. Szłam niemal po omacku. Po prawej widziałam ciemność- skałę. Po lewej mleko czyli nic. Bardzo się ucieszyłam kiedy po prawej pojaśniało.

Nie przewidziałam jednak, że we Francji jest taki wiatr. Za skałami wcale się tego nie czuło. Co jakiś czas spadał gdzieś koło mnie kamień, poza tym panowała cisza. Kiedy tylko wdrapałam się na Breche przeciąg wywrócił mnie na skały. Wyło i zacinało lodem. Wtłoczony w wyrwę strumień powietrza dusił, nie pozwalał oddychać. Udało mi się jakoś przewlec na drugą stronę, a potem zejść kilkanaście metrów w kopnym śniegu. Od przełęczy pojawił się ślad kilku stóp. Był weekend i trochę ludzi w górach. Widoczność spadła poniżej metra. Był duży mróz. Peleryna w której mokłam od rana zamarzła i zrobiła się sztywna jak tektura. Byłam zadowolona, że miejscami widzę niezawiany ślad. Wiedziałam gdzie jest schronisko, ale zobaczyłam je dopiero stojąc u drzwi. Było otwarte. Wewnątrz trochę ludzi. Postanowiłam zostać na noc  chociaż była dopiero piąta.

Cyrk Gavarnie pokazał się dopiero rano…

Share

Pireneje wrzesień 2012, Kanion Anisclo, Circo Soaso

<—Już zasypiając  usłyszałam skrobiący o dach deszcz. Mój jedyny dzień pięknej pogody definitywnie się skończył. Rano otulała mnie mgła. Góry nasiąkały, na graniach siedział wał francuskich chmur. Gotując ryż (nic innego bezglutenowego w Bielsie nie było) odkryłam, że kończy mi się gaz. Postanowiłam więc pójść w stronę cywilizacji czyli w kierunku schroniska Goritz. Zeszłam stromą i teraz ociekającą deszczem ścieżynką (Passo Foradiella) na dno kanionu Anisclo, podeszłam kawałek w stronę Fuen Blanca, ale widząc że wyżej jest gorzej wróciłam i przeszłam przez most. Do Goritz można dojsc z kanionu Anisclo na kilka sposobów. Zaraz za rzeką w bok odchodzi ścieżka. Zaczyna się ubezpieczonym trawersem nad wodą. W typowy dla Ordesy sposób w skałę wbito metalowe bardzo gładkie pręty-stopnie. Teraz ze ściany lał mi się na głowę prysznic, po łańcuchach płynęła woda, a mokre stopnie były nieprzyjemnie śliskie. Postanowiłam jednak tam pójść, bo  w tą stronę powinny prowadzić dwie ścieżki. Obie – Faja de la Pardina i wyjście z kanionu do Refugio Carduso były dla mnie nowe. Przeszłam trawers i wyszłam na słabo widoczną dróżkę. Cofała się spory kawał w stronę Fuen Blanca i zupełnie nie zgadzała mi się z mapą.

Sądziłam, że skręci do pierwszego żlebu, ale wspięła się dopiero drugim.  Przedarłam się przez krzaki i po bardzo stromych trawkach i fragmentach kruchych skałek wylazłam na brzeg kanionu. To nie była Faja de la Pardina… wyszłam na mostek przed Refugio Carduso. Cóż będę musiała spróbować kiedyś jeszcze raz, pomyślałam i pobrnęłam przez  suche trawska do widocznego na zboczu schronu. Potrzebowałam wody.

Domek opisany jako schronisko jest chyba zamieszkany przez pasterza. W środku było pojedyncze łóżko i trochę sprzętów sugerujących, że ktoś tu bywa. Niestety ten ktoś nie miał ani grama wody. Miał za to aż 4 duże baniaki wina! Tak mi się chciało pić, że nawet przez chwilę zastanowiłam się czy nie spróbować…. ale oczywiście niczego nie ruszyłam. Niedaleko płynął strumyk, niestety łąka była tak pełna krów i ich kup, że woda nie mogła być czysta. Miałam za mało gazu żeby ją zagotować i w końcu powlokłam się dalej. Skoro nie udało się z ubezpieczoną ścieżką Faja de la Pardina postanowiłam pójść brzegiem urwiska i obejrzeć drugą odnogę kanionu Anisclo z góry.

3 kilometry dalej był jeszcze jeden domek … i drogowskaz Faja Padrina pokazujący w dół.  Nie chciało mi się znów schodzić, więc poszłam górą. Ścieżka gubiła się w wysuszonych trawach. Po drugiej stronie kanionu pokazało się Refugio Vicenda. Całkiem niedaleko :)

Bardzo charakterystyczne dla tej części Parku Narodowego Ordesa widoki zaczęły mi się wydawać okrutnie jednostajne. Mżył drobny deszczyk, nigdzie nie było czystej wody.

Pomimo tego, że co jakiś czas pojawiał się drogowskaz, wymienionych na nim miejsc nie było na żadnej mapie. Nie było też widać ścieżki  i w końcu pogubiłam się w dziwnym skalistym terenie. Z góry wypatrzyłam jakiś kopczyk. Zeszłam, co nie było łatwe, i dołączyłam do oznakowanej kopczykami ścieżki idącej wnętrzem kanionu, zaraz pod zboczem. Kilkadziesiąt metrów niżej szła jeszcze jedna dróżka. Obie co jakiś czas ubezpieczono łańcuchami, ale ta dolna wydawała mi się  ciekawsza. Najprawdopodobniej to  zagubiona Faja Pardina. Będę musiała tu wrócić, najlepiej chyba latem. Zżółkłe teraz łąki na pewno pięknie kwitną. Teraz była na nich mnóstwo suchych owocostanów irysów i sporo powykopywanych przez krowy i konie cebulek. Po zboczach płożyły się zarośla kolcolistów. Latem musi tu być bardzo kolorowo. Najprawdopodobniej to też ciekawe miejsce zimą.

Za zakrętem kanionu odeszłam od ścieżki i zaczęłam podchodzić wzdłuż rozpadliny. Na zboczu udało mi się wypatrzeć koryto z czystą wodą. Kawałek dalej był kopczyk. Znalazłam słabo widoczną ścieżkę,  chyba szlak transportowy krów- na mapie drogę zimową.

Przez godzinę szłam lekko nachylonym zboczem ponad labiryntem niskich skałek. Bardzo szczególne miejsce. Bezludne i troche księżycowe. Padało i niewiele było widać. Według mapy powinnam trafić na jakąś cabanę lub schron, ale niczego nie zauważyłam. Minęło mnie tylko duże stado ociekających wodą krów. Trudno mi było nawet sobie wyobrazić co w tym skalistym terenie robiły. Chyba żeby chodziło im o widoki?

Zamgliło się, ociekający kaptur opadał mi na twarz. Szłam sobie bezmyślnie i nagle stanęłam zaskoczona na samej krawędzi kanionu. Nic nie zapowiadało urwiska.

Dopiero po chwili dotarło do mnie, że to już Cuello Gordo i kanion Ordesa.

Poszłam potem wzdłuż brzegu wyraźną ścieżką. Padało coraz mocniej i kiedy dotarłam do schroniska Goritz lał całkiem solidny deszcz.

Zapytałam o miejsce, okazało się że jest. To naprawdę dziwny przypadek, w tym schronisku nawet zrobienie rezerwacji jest trudne,  miejsca są zarezerwowane z wielomiesięcznym wyprzedzeniem. To baza wypadowa na Monte Perdido, stąd zwykle panuje potworny tłok. Jeszcze dziwniejsze było to, że dostałam bezglutenowy obiad… a na śniadanie jeszcze gorącą wodę ( do zlania płatków) poza tym schronisko jak schronisko. Toaleta na zewnątrz i prysznic z lodowatą wodą. Kąpanie się jest mocno przereklamowane, pomyślałam  zasypiając z bardzo mokrymi włosami. Okna jak zwykle pozamykano, powietrze w sypialni było tak ciężkie, że można by w nim powiesić siekierę i oczywiście nic nie schło.

Share
Translate »