Queyras cz1- Argentiere la Bessee- Les Aiguilles

Pamiętałam Argentiere. Byłam tam kilkanaście lat temu. Nawet kilkukrotnie. Durance to znana kajakowa rzeka, maż bywał tu często, a mi przy okazji udało się zwiedzić cały kawał przylegających do doliny Durance gór. Pamiętałam, że podejście z Argentiere jest mordercze. Zbocza doliny porastał gęsty sosnowy las o zachwycającym podszyciu z gaulterii rozesłanej. Nie zapomniałam o tym pomimo upływu lat. Na całym zboczu nie było ani odrobiny wody, a ta piękna zimozielona roślina rozrosła się tworząc niekończące się łany pokryte jaskrawymi plamkami podobnych do borówek jagód. W planach miałam zamiar zejść niżej i przejść przez Durance w okolicach Guilestre. Prowadził tamtędy interesujący szlak do doliny Escrins, a na zdobycie czekał Pic de Font Sancte. Upór Jose żeby zejść po kiełbasę, a potem niechęć do autobusu, którym można było zjechać w dół Durance, spowodowały że w pośpiechu musiałam znaleźć jakiś szlak podchodzący przez otaczający Argentiere las. Przeglądanie mapy rozpoczęłam już przy piwie w pubie.  Widok szaroburego zbocza bardzo mnie zdziwił. Góry były gołe, gdzieś zniknął niemal cały las. Z daleka wyglądało to jak wysuszona na kamień pustynia. Z bliska… no cóż- pokażę Wam:)

Tak czy siak zamówiłam za duże piwo i potem trudno mi się było drapać w górę po stromym zboczu. Moja 20 letnia mapa nijak się miała do rzeczywistości. Długo błądziliśmy szukając odejścia szlaku, aż w końcu zdecydowaliśmy się zasięgnąć języka. Podlewający ogródek pan powiedział, że owszem da się dojść do Cabane Aiguilles, ale szlak nie jest znakowany, ścieżka niewidoczna, a z domku korzystają już teraz tylko myśliwi. Drogę ocenił na jakieś dwie godziny. Mieliśmy dwie godziny, więc wyruszyliśmy ochoczo w górę. Wypchane kupionym w nadmiarze jedzeniem plecaki wydawały się upiornie ciężkie. Na domiar złego za chwilę znów zgubiliśmy ścieżkę i wyszliśmy na gruntową drogę. Kiedy kręciliśmy się bezradnie po szutrówce podjechał jakiś samochód i dwójka ludzi jadąca „gdziekolwiek na piknik” podwiozła nas kawałek do góry. Potem droga skończyła się, ludzie uznali, że mogą już zjeść, a my odnaleźliśmy znikającą w lesie dróżkę prowadzącą nie wiadomo dokąd.  Po kilkunastu metrach podejścia wyszliśmy na śpiącego w lesie bezdomnego w otoczeniu plastikowych toreb. Wyglądały niemal dokładnie jak nasze. Bezdomny spał w czerwonym lichym śpiworku. Minęliśmy go cichutko nie budząc.  Potem szliśmy długo zakosami przez gęsty, drapiący las. Minęliśmy błotniste źródełko, ale Jose nie chciał biwakować aż tak blisko bezdomnego. Chyba uznał, że teren jest już zajęty.  Kilkadziesiąt minut później wyszliśmy na ostrą grań i zeszliśmy na drogę w miejscu, które udało nam się rozpoznać na mapie. Łuk szutrówki przecinał skalisty żleb opadający aż od samego wierzchołka.  Powinna nim płynąć rzeka, niestety okazała się sucha. Ściemniało się. Rozważaliśmy rozłożenie się na noc, ale nie mieliśmy zapasów wody, zresztą wydawało nam się, że myśliwska cabana nie może już być bardzo daleko. W świetle latarek rozpoznaliśmy jakiś pasujący nam znak,  a wyżej odchodzący od drogi w górę kopczyk.

Szliśmy potem wąską ścieżką w ciemności przez prawie dwie godziny. Przejście było ledwo widoczne, a zbocze upiornie strome. Nie świecił księżyc i niewiele było widać. Daleko w dole jarzyło się Argentiere la Bessee. Wyraźnie dało się rozpoznać szosę, zamek i nawet dworzec kolejowy.

Żałowałam, że nie uparłam się i nie pojechaliśmy do Guilestre. Choćby koleją. Szkoda mi było tamtych porzuconych planów. Denerwował mnie ten bezsensowny stok. Koło północy zaczęłam zasypiać idąc. Ścieżka rozwidliła się i pomimo usilnego świecenia nie wiedzieliśmy, która z odnóg jest prawidłowa. Byłam zmęczona i bardzo godna. Stok był tak stromy, że nie było nawet gdzie siąść.  W końcu Jose zły, że nie jestem niezniszczalnym facetem zgodził się zawrócić. Zeszliśmy kawałek (zajął nam pewnie z godzinę) w miejsce gdzie ścieżka była jeszcze szeroka i położyliśmy się wprost na drodze.  Kiedy się obudziłam o świcie,  widok mojego kumpla w czerwonym biwakowym worku, w otoczeniu plastikowych toreb bardzo mi kogoś przypominał :) Wyglądaliśmy dokładnie tak, jak śpiący niżej w lasku bezdomny! Z tym, że tamten był sprytniejszy i spał blisko wody.

Trasa, którą w nocy szliśmy przez kilka godzin teraz zajęła nam tylko godzinę. Strasząca stromizną ścieżka w dzień nadal była bardzo wąska, ale przynajmniej widać było gdzie postawić nogę. Zbocze nie było szarobure.  Nieciekawy z daleka kolor powstał przez zmieszanie barw wszystkich możliwych kwiatów. Góra kwitła jak oszalała. Pola dzwonków, margerytek w sumie chyba dosłownie wszystkiego. Można tam było wypstrykać cały film.

Nie od razu zrozumieliśmy skąd tak dziwna roślinność, ale wyżej weszliśmy w gąszcz suchych czarnych pni. Kilka lat wcześniej musiał  tu być wielki pożar. Las spłonął. Powstała wolna przestrzeń zarosła kwiatami. W naturze pustka jest niemożliwa.

Miejscami zaczynały się już wysiewać drzewa, ale nie wiedzieliśmy czy kiedykolwiek wróci tu las. Tak duża stromizna nie jest chyba zbyt łatwa dla drzew, zwłaszcza wystawiona na tak silne  słońce i pozbawiona nawet odrobiny wody.

Kwiaty podchodziły aż pod samą grań, a potem ścieżka znów weszła w las. Trawersowała zbocze, by w końcu doprowadzić nas na polankę z domkiem. Cóż pozostało nam tylko podziwiać pana, który potrafił tu dotrzeć w dwie godziny! Było już prawie południe:)

Źródełko przy cabanie ledwo kapało, a my nie mieliśmy już ani łyka. Precyzyjnie wstawiliśmy garnek tam gdzie spadały krople i poczekaliśmy pół godziny. Źródło ma wydajność około litra- może półtora na godzinę. Nałapaliśmy niewiele, ale nie chcieliśmy już dłużej czekać. Jose mruczał, że jeszcze kiedyś tu wróci-  bez żadnych kobiet, ale z solidnym zapasem kiełbasy, a ja udawałam ze nie słyszałam…

Zamknęliśmy domek i poszliśmy dobrze widoczną ścieżką w kierunku les Aiguiles.  Od tego miejsca pojawiają się żółte znaki postawione przez miasteczko La Roche de Rame.

Sama ścieżka jednak szybko znika. Jeśli mogę komukolwiek coś radzić: jeżeli wybieracie się z góry doliny Durance w Queyras lepiej zacznijcie w La Roche de Rame. Szlaki zaczynają się przy małym jeziorku w lasku w samej miejscowości. Obok jest toaleta i prysznic. Niedaleko jest też polna droga, którą można wjechać bardzo wysoko. Prawie na 1900 metrów. Zaczyna się w Saint Crepin. Natomiast wejście, które my wybraliśmy tym razem jest najbardziej hardkorowe. Stromo, krucho i eksponowanie. Wprawdzie wywieszono jakieś ubezpieczenia, ale chyba od lat nikt ich nie przeglądał. Połowa okablowanych lin jest już z jednego końca urwana. Niektóre z obu. Trzeba sprawdzać wszystko cokolwiek łapie się w dłoń. Przejścia powadzą po bardzo stromych, wysypanych drobnymi kamykami zboczach z przepastnym widokiem. Niektóre straszą.

Ścieżka trawersuje zbocze Les Aiguiles, a potem wychodzi na płaską łąkę i ginie. Giną też plastikowe znaki. Na zboczach są malutkie źródełka, woda zaraz wsiąka w piarg, ale można nałapać trochę kubeczkiem.

Krowimi dróżkami można się dostać na troszkę wyższe zbocze przechodzące znów w trawers.  Ścieżka wychodzi na stromy stok, dolina zbliża się, ale jest nadal bardzo głęboka. Dróżka jest dobrze widoczna i łatwa. Utrzymuje się niemal na tym samym poziomie stopniowo zbliżając się do podnoszącego się dna doliny. Szybko  dochodzi się do Les Lacs- polodowcowych jezior w otoczeniu bujnych traw. Można się tam też dostać drogą z Sant Crepin, a potem ścieżką prowadzącą dnem doliny, ewentualnie z La Roche de Rame przez niespalony w tamtym miejscu las. To ładne i dość znane miejsce. Teraz nie było tam żywej duszy, ale od położonej trochę niżej cabany wiatr niósł dźwięki licznych owczych dzwonków.—>

Share

Ecrins cz7 (ostatnia) Pas de la Cavale- Argentiere la Bessee

Rano, przy pięknej pogodzie zobaczyliśmy wprawdzie feralną ścianę, ale nadal nie mogliśmy się na niej dopatrzyć zejścia i nawet wyobrazić sobie gdzie znikał trawers.

Nawet w słonecznym blasku grań łącząca Col de l Martin i Pas de la Cavale ociekała czarnym błotem i Jose uparł się , że idziemy w dół.

Trochę mi to burzyło plany, bo miałam zamiar przejść do rezerwatu Estairs i zejść przez Dormillouse do Fressinieres.  Stamtąd można by przejść przez dolinę Durance w miejscu gdzie jej skraj się wypłaszcza unikając morderczych podejść. Spędzilibyśmy w Ecrins jeszcze ze dwa dni. Niestety na męski upór nie ma lekarstwa. Błoto nie było wcale głównym powodem odwrotu. Musieliśmy zejść, ponieważ skończyła nam się kiełbasa! To nic, że były jeszcze suszone warzywa i płatki owsiane, a nawet resztka cukru i jakiś ser. Jose uparł się, że musi jeść i chcąc nie chcą powlekliśmy się piękną  zieloną doliną w dół.

Niecałą godzinę poniżej naszego biwaku odkryliśmy kolejny otwarty schron.

Nie był luksusowy. Wyglądało na to, że jego stan nie uległ większym zmianom od jakiś stu lat- na tyle wstecz sięgały wyryte na ścianach napisy. Poprzednie pokolenia nie bardzo się od nas różniły :)…a w każdym razie chyba nie były lepsze.

Niedaleko schronu stoi nowa cabana gdzie mieszka pasterz. Niżej jest jeszcze jeden pasterski dom- Cabane Grande. Minęliśmy przy nim wielkie stado owiec.

Poniżej Cabane Grande ścieżka wchodzi na trawers bardzo stromego zbocza, a potem schodzi do parkingu la Salce.

 

Dalej w dół prowadzi droga, ale GR54 przechodzi na drugą stronę rzeki do rezerwatu mikołajka alpejskiego – Bois Jolie. Piękną pełną niebieskich kwiatów łąkę przed głodnymi stadami chroni solidny płot. Mikołajki są kolczaste, ale na wszelki wypadek zamknęliśmy za sobą bramkę.

Teraz w czerwcu łąki były w pełnym rozkwicie, więc nawet ten dość monotonny odcinek  robił duże wrażenie.

Zeszliśmy tak spory kawał, a potem znów wyszliśmy na szosę. Do Argentierre zostało nam jeszcze kilkaset metrów zejścia, ale na szczęście zatrzymała się furgonetka. Góral z Cabane Grande zwiózł nas niemal aż na sam dół.

W miasteczku zrobiliśmy ogromne zakupy, poszliśmy na piwo i kawę (tradycyjnie do baru, który ominąłby każdy normalny turysta), a potem zaczęliśmy się martwić jak się teraz wydostać w góry.

 

Share
Translate »