Laponia, Droga do Alta 2

Kiedy wyszłam o świcie góry nadal wglądały pięknie. Jeszcze na granicy jawy i snu zrobiłam im jedno zdjęcie i na powrót zanurkowałam w namiocie. Jose spał. Nad sufitem zgromadziła się warstwa śniegu, nawiana przez nieszczelny wywietrznik. Sporo, ale nic na nas nie spadało. Siatka wentylacyjna sypialni była wystarczająco gęsta (lub wystarczająco”uszczelniona” osadzającym się tam szronem). Nadal trzymał wielki mróz. Miałam nadzieję na kolejny piękny dzień, ale zerwał się wiatr. Już po chwili niebo zszarzało, a magiczny widok dalekich gór znikł. Codzienny ceremoniał topienia śniegu, napełniania termosów, czytania kompasu i map… Potem zwijanie. Powtarzające się marudzenie Jose (że stelaż za długi, lub taśmy za krótkie- faktycznie w tej kwestii niewiele się przecież zmieniło. Mocując się z zamarzniętym namiotem ułamaliśmy lekko jedną z rurek, ale na to pomogła klejąca taśma). Dzień jak co dzień. Wyszliśmy dość wcześnie, prosto na północ i szybko znaleźliśmy skuterowy szlak. Przecinał ciągnący się kilometrami płot. Skręciliśmy na ślad z mieszanymi uczuciami- z ulgą (zmierzał do Alta) i z żalem, bo fajnie było iść przez nietkniętą biel.

Za nami rozpędzał się wiatr. Wschodni, więc znad płaskowyżu. Śnieżne tumany sunęły po oczyszczonych do lodu stawkach, głaskały odsłonięte skały, a niżej gdzie dotarliśmy kilka godzin później osiadały na karłowatych drzewach. Bolała mnie stopa i byłam tym bardzo zdziwiona. Nigdy wcześniej nic mi się nie psuło. Nie nawalało. Winiłam za to płaskie buty, bez żadnej wkładki. Próbowałam je inaczej sznurować wkładałam i ściągałam kapcie. Zmieniałam ilość i konfigurację skarpet. Bez skutku.

Mieliśmy nadzieję, że miasto jest tuż tuż. Na horyzoncie pojawiły się energetyczne słupy, ale szlak skręcił w drugą stronę, w góry. Nie zaznaczono go na naszych mapach więc nie sprawdzaliśmy nawet jak prowadzi. Czym dalej, tym robił się bardziej popularny, tak myślałam, bo przybywało skuterowych śladów, pewnie pozostałych z weekendu. Nie dał im rady nawiewany ciągle śnieg, chociaż wiało naprawdę upiornie. Troszkę lepiej było w wąskim żlebie, którym wdrapaliśmy się na podziwiane wczoraj góry. Z bliska nie były aż tak wysokie, ale nawet przy złej widoczności (śnieg mocno zacinał w twarz) wydawały nam się piękne. Ścieżka przecięła przełęcz i opadła na kolejne pasmo płaskich wzgórz. Była zbyt stroma żeby nią zjeżdżać, ale bez problemu dało się jechać obok. Kopny śnieg bardzo spowalniał zjazd. Niżej długo przebijaliśmy się przez rzadkie drzewka. Cywilizacja musiała być już blisko, kilkaset metrów od nas, po lewej widzieliśmy w lasku jakiś dom. O zmroku, kiedy już stawialiśmy namiot minął nas wędkarz na skuterze. Zatrzymaliśmy go na chwilkę pytając jak daleko do Alta. Potem mieliśmy wyrzuty sumienia, bo żeby z nami pogadać ściągnął maskę i chyba nie był z tego zadowolony. Po twarzy spływał mu pot. Jechał z drugiej strony. Z miasta, a my z dziczy gdzie od dawna nie było ludzi, więc nic dziwnego, że odebraliśmy to spotkanie inaczej- Może herbaty? – zapytałam, facet odmówił, a Jose bez zastanowienia wręczył mu ser, który przypadkiem akurat trzymał w dłoni. Pełne, nieotwierane opakowanie- naszą kolację. Wędkarz zabrał, odjechał nawet nie dziękując, a we mnie coś pękło. Cały ten wyjazd od początku był tylko na mojej głowie. Spędziłam miesiąc przy komputerze szukając wiadomości i opisów tras. Zrobiłam pulki, kupiłam namiot, codziennie liczyłam kilometry i przeliczałam je na jedzenie i gaz. Wszystko planowałam. Jose tłumaczył, że to nie problem (on jada tylko mięso), że kiedy podarował ser Jensowi nie miałam żalu, że przecież kupimy następny w Alta. Miał rację, do Alta zostało już tylko trochę więcej niż dzień. Ser był hiszpański, taki jaki lubię, ale w Norwegii też są gatunki, na które nie jestem uczulona. Zdążyłam to już przecież sprawdzić. Nie wiem co mnie tak wtedy wkurzyło. Chyba nieadekwatność tego gestu. Krzywa mina odjeżdżającego faceta. Niereformowalna południowa beztroska Jose. Alta wydawała mi się wtedy mekką. Wygodnym i ciepłym rajem. Nadchodziły święta, od wieków obchodzone zaraz po pełni poprzedzonej zrównaniem dnia z nocą. Ta przełomowa pełnia wstawała właśnie za naszymi plecami. Dzień rósł po kwadrans na dobę. 20-ty marca, który od tak dawna jak sięgają dane na temat pogody zawsze był tu lodowaty i wietrzny też był już przecież za nami. Włączyłam telefon- mieliśmy już 23-ci. Szliśmy od 14-tu dni. Połowa trasy! -Teraz będzie już tylko z górki- pomyślałam i jednocześnie chmury przesunęły się łaskawie i na burym niebie odbiły się światła miasta. Pomarańczowa, jaskrawa plama, do której za chwilkę dołączyła zorza. Obie wydawały mi się równie bliskie.

Share

6 komentarzy do “Laponia, Droga do Alta 2”

  1. Rozumiem sytuację. Jako osoba lubiąca mieć wyjazd zorganizowany, przemyślany, bywam zły na moich partnerów. Ci często lekko podchodzą do tematu. Zgodnie z zasadą – jakoś to będzie.
    Chyba jest to nieuchronnie wpisane w rzeczywistość wyjazdów grupowych. Z czasem nauczyłem się „pokochiwać” takie sytuacje, choć nie bez wewnętrznej złości.

    1. Jose po prostu taki jest (przecież to południowiec :)) To ma mnóstwo dobrych stron, nie ma problemu ze zmianą planów, jako zespół jesteśmy bardzo elastyczni i w sumie w miarę rozsądni (bo ja planuję mnóstwo wariantów). Zwykle mnie ta beztroska wcale nie denerwuje, jest nawet fajna, daje luz. Ten wyjazd był po prostu trudny, podobnie było kiedyś w lutym w Pirenejach (tam jeszcze bardziej dramatycznie, bo nie mieliśmy ani tyle jedzenia, ani namiotu). Napisałam o tym, bo zabawnie wpisało się w dalszą część. Zresztą byłam przekonana, że i tak nikt mnie nie czyta …
      Ty planujesz rzeczywiście perfekcyjnie i bardzo na tym tym razem skorzystałam:)

        1. ostatnio mam coraz bardziej mieszane uczucia w kwestii planowania. Kiedyś nie przygotowywałam się do wyjazdów wcale. w Alpach nawet nie trzeba (są mapy, szlaki, schroniska). W Pireneje pojechałam pierwszy raz całkiem zielona (bo byłam tam na kanionach), a potem czytałam same sensowne strony. Edka Krzyżaka, Philrando, jest kilka dobrych książek. Ogólnie wydaje mi się, że w Pirenejach nie ma ściemniania. Stosujemy konkretne skale trudności, nikt się nie popisuje. Być może jeśli staną się bardziej popularne w Polsce to się niestety zmieni. Z daleką północą było znacznie gorzej. Trafiłam głównie na teksty ludzi, którzy próbowali się takim wyjazdem wylansować. Stąd naczytałam się o przerażających rzeczach. Faktycznie łatwo tam nie jest, ale zima w Pirenejach bywa jeszcze trudniejsza. Tylko już ją sobie z Jose oswoiliśmy. Reasumując jeśli pojadę jeszcze raz na północ będę się mniej stresować i planowania też będzie mniej.
          Teraz rozgryzam Islandię. W polskojęzycznym internecie co chwilkę mamy pierwszy polski trawers:), wszystkie mają wydźwięk -zabiłem byka, cóż to był za byk! W innych językach to po prostu wakacje. Fajne, wymagające, ale zwykle dla przyjemności nie do lansowania (niestety też nie wszystkie). Na szczęście są też Polacy, którzy przeszli i nic nie napisali i od nich można się dowiedzieć jak było:)
          Coraz częściej się zastanawiam nad sensem czytania i pisania opisów tras.
          Szczerze mówiąc opadły mi ręce…

          1. Przy wyjazdach takich jak ta Laponia, czy Pireneje zimą, to bez posiadania wariantów A, B, C….raczej działanie będzie trudne. Jak sytuacja zmusza do improwizacji, to masz jakąś bazę, punkt wyjścia. Tak jak mawia zaprzyjaźniony emerytowany chirurg: 90-95% operacji jest rozpisana bez mała na poszczególne ruchy (piszę to jako nie fachowiec). Problemy się zaczynają nie wtedy kiedy się dzieje coś nieoczekiwanego (bo te sytuacje też w dużej części przypadków są powtarzalne, skatalogowane, opisane), lecz gdy zaczyna się nerwowa improwizacja „w ciemno”.
            Te nerwy, to też trochę dowód na to, że działanie było bliskie granicy i na „luz” już nie było prawie miejsca.

          2. tak, masz rację. Było bliskie mojej granicy (ale może inni są wytrzymalsi). Tak czy siak ocieranie się o własne granice też jest potrzebne- można je sobie w ten sposób przestawiać. I zawsze człowiek się czegoś uczy. Ja przy okazji zapamiętałam całe połacie map. Możliwe że dlatego, że mapy Laponii są proste. Potem jak ich nie było, albo jak się ich nie dało wyjąć szłam na oko i zawsze dobrze. Zapamiętałam je przed wyjazdem na zapas. Myślałam, że je na miejscu kupimy, ale to ogromny teren, a mapy drogie. Zresztą trasa się kształtowała na bieżąco, więc gdybym się ze strachu nie przygotowała byłby kłopot :)
            I jeszcze jedna bardzo ważna rzecz (przy okazji). Improwizacja nie może być nerwowa, wtedy nie jest twórcza. Trudno mi to opisać ale pewnie znasz to uczucie, kiedy na wprost poważnego problemu zamiast strachu pojawia się mnóstwo rozwiązań. To też powód żeby nie trzymać się zbyt daleko od swoich granic.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Translate »