Masyw Maladeta listopad 15 cz6

<– Rano stawek porósł lodem, ale nam było raczej ciepło. Nie było wiatru, zapowiadał się  piękny dzień. Od Rencluza gdzie zdobywcy Aneto zaczęli swoją wędrówkę lata temu dzieliła nas już ostatnia grań. Jedyny problem, że na naszych mapach nie prowadził na nią żaden szlak. Nie martwiąc się tym postanowiliśmy odnaleźć drogę. Zbocze wcale nie było strome, byliśmy pewni, że uda nam się przejść. Wcześniej obeszłam jeszcze stawek. Z niego również nie wypływała rzeka. Woda, która zasila go silnym podziemnym strumieniem wpływa na końcu do wielkiej studni. Nie było widać dna. Cieszyłam się, że nie przyszło nam do głowy łazić po tamtej stronie nocą. Rozpadlin jest kilka. Bardzo łatwo byłoby w coś wpaść.

Spakowawszy się wyruszyliśmy na wschód trzymając się poziomu stawu. Północne zbocze Tuqueta Blanca to średnio stromy, dość stabilny piarg i pola średniej wielkości kamieni. Po wszystkim co nas spotkało wcześniej przyjemna i łatwa trasa. Już pod koniec trawersu skończył się cień. W ciągu 5-ciu minut rozebraliśmy się (z kurtek puchowych) do samych wełenek. Pirenejskie słońce ma ogromną moc. Poniżej nas, troszkę z przodu błyszczał Ibon de Paderna. Skręciliśmy na południe na próg kolejnej dolinki. Widoki były tam bardzo piękne. Szczyty strome niemal jak Dolomity. Nie było kopczyków ani ścieżki, ale była pomalowana w paski tyczka. Minęliśmy ją po prawej i trochę klucząc wśród pagórków podeszliśmy pod Collado Paderna. Jose przeciwległą strona kotła niż ja, w cieniu i po lodzie.

Usiedliśmy. Wyciągnęliśmy ostatnie landrynki. Cisza, spokój, przyjemne ciepełko. Nagle naszą idyllę przerwał jazgot. Czym bliżej tym bardziej zrozumiały. Jose zaczął się uśmiechać pod nosem ja chwytałam tylko pojedyncze słowa. Same nieparlamentarne. Ku nam zbliżała się czwórka jednodniowców. Zanim doszli mieliśmy już teorię kim są. Dwóch bojowo nastawionych panów (co to znają każdą górę i trasę) i dwie niezbyt zadowolone panie. Na 100% małżeństwa uparł się Jose. Miał rację (oczywiście zapytał).

Był weekend, byliśmy blisko schroniska. W takich miejscach trudno o samotność. Zebraliśmy się i zeszliśmy kruchym żlebem. Od jazgotu niemilknącego ani na chwilkę strasznie rozbolała mnie głowa. Daleko przed nami migotał staw. Poszliśmy tam, znów skacząc po wielkich blokach, coraz bardziej i bardziej obrzydliwych. Oboje mieliśmy już poobijane kolana. Upadaliśmy co jakiś czas. Jose lekko spuchł ja byłam obolała i sina.

Leniwie dowlekliśmy się do Rencluzy. O dziwo była zupełnie pusta. Dwa małżeństwa były chyba jedynymi gośćmi. Nikt nie poszedł tego dnia na Aneto. Wypytaliśmy o to wszystko siedząc przy restauracyjnym stoliku. Ja przy piwie, Jose przy jajecznicy. Udało mi się naładować jedną baterię.

Nasza wędrówka śladami Platona Tchihatcheffa dobiegła końca. Być może poszliśmy  jak tamta grupa, a może oni jednak wyższą przełęczą. Teraz nie byłam już pewna czy ją dobrze zlokalizowałam na mapie. Może wcale nie była taka trudna… cóż na pewno kiedyś tu wrócę. Masyw Maladeta nie okazał się ani niedostępny, ani nudny ani, nawet zatłoczony. Wręcz przeciwnie. Być może dlatego, że mieliśmy listopad.

Spakowawszy się kolejny już raz wyruszyliśmy z powrotem nad Estany Llauset do pozostawionego tam samochodu. Tym razem przez Col de Salenques. Ku mojemu zdziwieniu ten szlak wyznakowano. Teraz to GR11,5. Postawiono też znaki kierujące do Refugio de Cap de Llauset (w budowie). Nie mieliśmy pojęcia co to jest. Na starych mapach zaznaczono Refugio Llauset- teraz rozwaloną budę na drodze nad Estany Llauset. Czyżby ją odbudowywano? Wyglądało to dziwnie. Nie zgadzało się za bardzo z mapą, a co gorsze przerażało czasami. Na drogowskazie wyraźnie napisano Refugio Cap de Llauset 6,5 godziny… Podejrzewałam, że nam dotarcie tam zajmie  dwa dni. Dużo się nie pomyliłam.

Tego wieczoru przeszliśmy jeszcze przez przełączkę tuż za Rencluzą i zamiast zejść na dno doliny Barrancs (tak jak szlak) weszliśmy na niezaznaczoną na mapach ścieżkę zmierzającą prosto na wschód. Kierunek nam odpowiadał. Wysoko na ośnieżonej grani widzieliśmy straszliwie stromą przełęcz. Col de Salenques. Nie może być aż tak stroma jak wygląda deliberowaliśmy. Inaczej nie przeszedłby nią GR… Tak czy siak zbadanie jej zostawiliśmy na kolejny dzień. Nasza, bardzo zresztą ładna ścieżka dotarła do jakiegoś stawku i tam się beztrosko skończyła. Rozwiązanie tego problemu też zostawiliśmy na później. Stawek był zaciszny i śliczny, nie zamarznięty, wokół pod dostatkiem miękkich trawek prawie suchych, to znaczy suchych o ile się na nie nie naciskało.–>

Share

8 komentarzy do “Masyw Maladeta listopad 15 cz6”

  1. A szkoda, że nie zeszliście nieco niżej z Renclusa, bo tam jest piękny wodospad.
    Niestety to prawda z tym nowym schroniskiem. Będzie całkiem nowe. Nad wyższym stawem cap Llauset. Wysoko bo na 2420. I duże bo na około 80 miejsce. Na szlaku gr11. Nie widzieliście tego, bo od parkingu poszliście w stronę Culebres.

    1. Ja tam już kiedyś byłam, nawet kilka razy, rzeczywiście bardzo piękne miejsce. A ta ścieżka mnie intrygowała, bo nie wiedziałam dokąd to :). Nie chciałam uprzedzać faktów z nowym schroniskiem. Jest już prawie gotowe widzieliśmy je z góry. Wielkie. Chyba dla niego wyznakowano ten wariant GR11, dziwny bardzo, prawie niechodzony. Swoją drogą myślisz, że da się tam dojść z Rencluzy w ciągu 6,5 godziny? Wiesz jak idzie ten nowy szlak? Na moich mapach go jeszcze nie ma.

      1. Nie wiem ;). Zastanawiałem się. Myślę, że po prostu schodzi aż do gR11 Val Selenques, czyli gdzieś na 1700 m a następnie trzeba się wspiąć znów do 2420. Ja kiedyś szedłem przez te wszystkie stawy. Nieco niżej stoi stare schronisko Anglos, z którego trzeba się wdrapać na dość stromą przełecz i zejść właśnie nad staw Cap Llauset. Innej drogi to nie nie widzę. Chyba, że jest jakieś przejść znad stawu Cap de Vall.
        Spokojnie, 6.5h to kupa czasu. Da się dojść z pod Tunelu Vielha do Benasque przez Col Balibierna ;)

        1. Opiszę to. wyznakowali całkiem nową drogę. Nie schodzi za bardzo. W sumie jest bardzo ciekawa.
          Ja bym nie doszła, to chyba dla szybkobiegaczy takich jak Ty :) Tak sobie myśleliśmy z Jose idąc tą trasą, że chyba jesteśmy jakoś nadzwyczajnie powolni. Drogowskaz podawał, że to 13 km z hakiem, a ponad połowa drogi to skakanie po tych wielkich blokach, czarno widzę bieg :)

          1. 13km to dużo w takim terenie. Ale masz rację strasznie ślimacze tempo macie, hehe.
            No to starają się ożywić trochę ruch turystyczny. Aczkolwiek też mi się wydaje, że mało kto tam chodzi i budowa tego schroniska jest bez sensu. Choć z drugiej strony, zostawiasz samochód na parkingu za tunelem, 1h i jesteś w schronisku, wysoko w górach. Tylko nie wiem co dalej. Taka runda przez Renclusa i powrót przez Pico de Aneto? Brakuje jednego schroniska, gdzieś nad stawami Coronas.

          2. przez plecaki i przez śnieg na tych luźnych głazach. Tego chyba na zdjęciach nie widać, ale w praktyce to nie chodzenie tylko seria skoków, cześć z tego paskudztwa się ruszała, większość była oblodzona. Do dzisiaj mogę spać tylko w jednej pozycji. Do tego listopadowy dzień to najwyżej 9 godzin, a my wcale się nie robimy młodsi.
            Myślę, że schronisko jest dla jednodniowców. Zdobywców Balibierny. Jest dojazd, można szybko zaliczyć trzytysięcznik. A dla leniwych pętelka: do Anglos i powrót tym nowym GR-em.
            odpukaj w niemalowane, mam nadzieję że nad stawami Coronas nic nie postawią!

  2. Wiem, wiem, z plecakiem to całkiem inaczej trzeba liczyć czas. Tak jestem zawsze pełen podziwu dla waszych wypraw. Latem to jest raczej prosta sprawa. Może tylko burze są przeszkodą. A takim listopadem, gdy szlaki są oblodzone to naprawdę lekko nie ma. Dobrze, że trafiliście na super pogodę!

    1. Tak, z pogodą mieliśmy szczęście. To była najładniejsza pogoda w całym tym roku, w porównaniu z norweskim latem- bajka :)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Translate »