Masyw Maladeta listopad15 cz5

<–Tego poranka udało nam się sprężyć. Porażka z poprzedniego dnia motywowała. Zebraliśmy się wcześnie i bardzo szybko podeszliśmy na opuszczoną pozycję. Przez kilkaset metrów towarzyszyły nam znajome skalne bloki, potem zbocze zrobiło się dla nich zbyt strome. Zaczęły się prawie pionowe trawki (wcale nie tak trudne jak na to wyglądały z daleka) i luźny piarg. Znaleźliśmy ze dwa kopczyki, ale ani śladów jakiejkolwiek ścieżki. Ta trasa jest zaznaczona na niektórych mapach (jako nieznakowana), z tego co pisze Edward wynika, że była znana już w 19-tym wieku. Najwyraźniej nie jest popularna, odpowiedź na pytanie dlaczego ujawnia się po drugiej stronie. Podejście od stawów Alba prowadzi zasypanym skalnymi blokami kotłem. Początek – pierwsze kilkanaście metrów  to delikatna ręczna robota (lekko ryzykowna przy oblodzeniu). Poszliśmy nie najlepiej i z ostatniego schodka musieliśmy jakoś zeskoczyć. Niewiele, ok 2 metrów, ale bardzo tego nie lubię, choćby dlatego, że taki ruch jest zwykle nieodwracalny. Kopczyki poszły prawdopodobnie w lewo, trawersem. Po prawej był ciasny korytarz (może to o nim pisał Platon?), z góry niezachęcający- przywalony skałą, ale chyba nawet przechodni, a w każdym razie sprawiający takie wrażenie z dołu. W tym wszystkim nie było nic niezwykłego, średnio trudna pirenejska przełączka. Gorzej jest niżej. Skalne bloki o przeróżnych, często ogromnych rozmiarach przysypał lekko zmrożony śnieg. Dziury pomiędzy nimi sięgały 3-4 metrów, i skacząc z jednego „kamienia” na drugi z nadzieją trafienia w coś solidnego zastanawiałam się czy związane ze sobą śpiwór i worek biwakowy wystarczyłyby do ewentualnego wyciągnięcia z takiej dziury Jose. Jemu byłoby łatwiej zrobić linę. Niósł namiot.

Dolina ma wystawę północną. Cały kocioł pokrywał cień. Oświetlony jaskrawo Ibon Alba kusił nas z nieodpartą siłą, ale dotarcie tam zajęło chyba ze dwie godziny. Tym razem wiedzieliśmy już co nas czeka w cieniu i byliśmy odpowiednio ubrani, pomimo tego słońce sprawiło nam wielką radość. Zamarznięte jezioro było piękne. Gładka, jednolita tafla przechodząca na oświetlonym północnym skraju w płytę z kryształów. Przełęcz za nami wyglądała groźnie, bardzo stromo. Gdzieś niżej, od ujścia rzeczki powinien prowadzić szlak. Był zaznaczony na dwóch naszych mapach, ale nie znaleźliśmy go od razu. Obeszliśmy wyższy staw Alba po lewej, usiedliśmy i zjedliśmy na jego północnym skraju (w pięknym osłoniętym od wiatru grajdołku z dostępem do ukrytej pod skałami rzeczki).  Nie wiedząc gdzie szukać zejścia wdrapaliśmy się na wschodnie zbocze i po chwili rzeczywiście odnaleźliśmy szlak. Ktoś oznakował go sprayem. Były ślady ścieżki i odbicia czyichś stóp- w rakach. Troszkę nam się nawet zrobiło żal, że to już nie to wcześniejsze odludzie.

Szlak sprytnie obszedł oblodzony uskok kryjący dolny staw- większy i bardziej malowniczo położony. Trzecie jeziorko widzieliśmy tylko przez chwilkę. Zostało po lewej. Na dole znów wyszliśmy na słońce. Było tak ciepło, że się umyłam. Turkusowa, przezroczysta woda (bez lodu) wpadała dalej w dziurę. Ze stawów Alba nie wypływa żadna rzeka. Jose poszedł szukać szlaku, a przy okazji wykąpał się jego plecak. Źle postawiony wturlał się nieszczęśnik do wody. Uratował nas od lat kultywowany zwyczaj wkładania do wnętrza wielkich śmieciowych worów, bez względu na pogodę. Prawie nic nie zamokło. Plecak niestety tak i Jose miał przez kilka godzin mokry okład na plecach. Na szczęście szliśmy po słonecznych stokach. Dość długo w upale.

Dalszą trasę wymyśliłam w oparciu o mapę Val de Benas wydawnictwa Editorial Pirineo z Huesca. Każdy, kto kiedykolwiek miał w ręku te mapy wie, że pełno na nich podejrzanych przejść. Innej możliwości jednak nie było. Hipotetyczna trasa Platona Tchihatcheffa, opisana przez Edwarda mogła jeszcze wybrać inną przełęcz- Brecha de la Tuca Blanca. Na Editorial Pirineo prowadzi tam nawet droga (o trudności II), niestety nie widać zejścia. Pomyślałam, nie wiem czy słusznie, że skoro oni go nie zaznaczyli to chyba wcale go tam nie będzie. Patrząc z drugiej strony (następnego dnia) mogłam sobie wyobrazić, że dałoby się tam być może dostać latem. Schodzenie po oblodzonej, zacienionej ścianie zimą wydawało mi się raczej zbyt trudne. Przynajmniej dla nas.

Tymczasem z pewną nieśmiałością wdrapaliśmy się na nieoznakowany i pozbawiony jakiegokolwiek śladu ścieżki stok tuż za jeziorem. Szybko trafiliśmy w stromy, zacieniony komin, ciasny, kruchy, na szczęście nie bardzo długi. Stoki Tuca Blanca to zupełnie inna bajka. Jasne, wapienne skały, dużo trawek, kruszyzny, brak wody. Kierując się przede wszystkim kompasem bez problemów dotarliśmy pod widoczny z daleka szczyt- czy raczej przedwierzchołek Tuqueta Blanca de Paderna, przertawersowaliśmy (w lewo) na przełęcz Collet de Forau Tancau i znaleźliśmy niezbyt trudne zejście. Znów w cieniu, znów po śniegu. Podobny do poprzedniego kocioł pełen pokruszonych skał był jednak znacznie mniej dziurawy i mniej stromy. Na dnie leży płytkie jeziorko Ibon de Forrau Tancau. Rozbiliśmy nad nim namiot chociaż do zmroku została jeszcze godzina. Łażąc boso po wysokich trawach znalazłam ciekawy eksponat. Uznałam go za dowód rzeczowy w naszej sprawie. Musiał być bardzo stary. Wieczko pod puszki (po sardynkach?) wykonane z tak grubej stali, że za nic nie można go zgiąć (czy odciąć) ręką. Zwinięte pięknie, w bardzo dobrym stanie. Prawie nie zardzewiałe. Może porzucił go sam Platon Tchihatcheff? Oczami wyobraźni z łatwością zobaczyłam gościa w koszuli ze sztywnym kołnierzem wyjadającego z zapałem sardynki (olej zapewne spłynął po wypielęgnowanym wąsie) i jeszcze nieświadomego tych wszystkich skalistych dziur, które będzie musiał przeskoczyć dalej…

W 1842 roku konserwy były znane już  od prawie 30-tu lat. Ich odkrywca Nicolas Appert (swoją drogą też ciekawa postać), hojnie podarował swój wynalazek światu nie patentując go i w żaden sposób nie chroniąc. Jego odkrycie uratowało mnóstwo ludzi, eliminując niedożywienie i szkorbut w wielu armiach i na wielu wyprawach. Sam Nicolas umarł w nędzy rok przed wycieczką Platona. Pierwsze konserwy robiono z grubej blachy. Ta ma nadal ok 1,5 mm…

Edwardzie, Ty jako naukowiec musisz to koniecznie wyjaśnić! Cenny eksponat schowałam dla Ciebie w dyskretnym kopczyku ustawionym na skale o kształcie i strukturze zleżałej krowiej kupy i podobnym do niej w kolorze (przypominającym jeszcze suchy kotlet sojowy moczony w barszczu czerwonym- nie pytajcie dlaczego Jose to robi…). Skała o wysokości ok. pół metra stoi na szczycie moreny przed stawem. Kopczyk w kształcie zgrabnego zawijaska wykonałam z użyciem identycznego materiału, jestem przekonana, że łatwo go znajdziesz. W całej okolicy nie ma ani jednego innego kopczyka, jest za to samotny, z niczym niezwiązany znak GR-u, namalowany na szkierze po drugiej stronie jeziora. Zagwozdka…

Nocą ponad Port de Benasque, którym ekipa poszukiwaczy przygód sprzed 173 lat przedostała się do doliny Benas z Francji widać było dalekie światła Bagneres de Luchon. Ciekawa byłam jak bardzo to miasteczko się w tym czasie zmieniło.–>

Share

4 komentarze do “Masyw Maladeta listopad15 cz5”

  1. Hmm, ciekawe…. Kto to wiem skąd to wieko ;), współcześnie robi się miękkie i szybko rdzewiejące. Postaram się ją odszukać ale na pewno się tam zgubię. Ja się nawet gubię jak są znaki, hehe. To jak oni przeszli jest zagadką i to nie tylko dla mnie. Ciekawe gdzie wtedy była granica lodowca, jak chcieli go uniknąć to za wysoko nie mogli wejść? A Jose to wskazuje północ! Ma dokładnie za plecami Posets i dolinę Val lliterola

    1. W tym miejscu mieliśmy problem, nie było żadnych znaków orientacyjnych. Nie wiem czy ta pokazana na Editorial Pirineo ścieżka jest jakoś okopczykowana, a my jej nie znaleźliśmy, czy też to jedna z tych bez znaków. Kiedy planowałam tę trasę wyobraziłam sobie, że stoję na Port de Venasque i patrzę jak by się tu dostać pod Aneto. Widać Collet de Forrau Tancau, a Brecha de Tuca Blanca nie widać. Zresztą podchodząc z Rencluzy tak jest chyba bliżej. Tuqueta Blanca de Paderna można delikatnie obejść prawie po poziomicy. Mi by się chyba nie chciało iść górą. Opiszę to w kolejnym wpisie. I kiedyś oczywiście sprawdzę też ten drugi wariant :)
      Nie możesz się pogubić! Jeszcze ktoś nam zakosi eksponat :)

  2. Opisy i zdjęcia jak już Kasia nas przyzwyczaiła, wciągające, niezwykłe a czasami gdyby nie „duch” nieprawdopodobne. Aczkolwiek moja mała pretensja(uśmiech przekory). Myślałem, że każdy wyjazd, ba nawet każdy post przy okazji będzie opisywał jakiś nowy męski czy damski wynalazek. A tutaj w dziale odzieży tymczasem bardzo cichutko ;P i malutko o sprawach technicznych, materiałach, wyposażeniu. Taka moja prośba do Kasi, a czy przy okazji kolejnego wyjazdu mogłabyś zrobić zdjęcie rzeczy przed włożeniem do plecaka? Czasami oglądam relacje z wyjazdów lub czytam i właśnie od takich zdjęć zaczynają się opowieści, od podłogi z plecakiem i sporą ilości bałaganu :) A przyznać się muszę, że mam ciekawość. Mógłbym wtedy zobaczyć czy plecak który był stary parę tygodni temu został wymieniony, czy buty są nowe lub też mają nowe gwoździe w podeszwie i czy jest kilka na zapas do podkucia :) – Wreszcie dotknął bym bardziej sprawy mojej niewiary i pytania. Czy Ona naprawdę ten plecak ma tak wypchany, czy to nie jest przypadkiem wata? Bo jak to nieść tyle czasu. Czasami wydaje mi się to tylko prawdą, jak pokazują egzotyczne filmy o tragarzach którzy na głowie lub czole dźwigają wielkie paki, bo w resztę dni wątpię.
    Aha a tak z innego nurtu. Kasiu czy oglądałaś może już Sól Ziemi albo w Objęciach Węża. Oba filmy zapowiadają się świetnie i to tematyka bardzo pokrewna do Twojej dlatego pytam.

    1. Oj, a po co nam aż tyle wynalazków ? :) Zabrałam do testów nową wełenkę, jest fajna, ale nie aż tak jak powerstretch. Nie na takie warunki. Zbyt moim zdaniem ciężka, chociaż w noszeniu bardzo przyjemna i ciepła. Opiszę Wam ją przy okazji, ale nie teraz, bo wprowadzenie jeszcze czegoś do oferty tuż przed świętami zupełnie by nas chyba dobiło. To świetny materiał na zimę, ale raczej na spacery, na co dzień, do miasta. Mamy też inną wełnę, której nawet nie zabierałam w góry (powody jak wyżej), ale noszę w mieście i jestem z niej bardzo zadowolona.
      Pokazaliśmy z niej wczoraj nowe spodnie i to tym razem najpierw męskie. Widziałeś? http://www.sklep.kwark.pl/pl/p/Meskie-spodnie-dresowe-Relaks/353
      inne rzeczy- nie mam nic nowego, wszystko już widzieliście wiele razy. Buty zabrałam zimowe (tylko te teraz mam, te z gwoździami wyrzuciłam w Mediolanie). Plecak jeszcze się trzyma, znów muszę zreperować kilka rzeczy, ale postaram się go jeszcze uzdatnić. Lubię go, a nowy na pewno nie będzie tani.
      Rzeczywiście jest w większości wypchany watą- a dokładnie puchem:). Nie pakuję śpiwora i kurtki w te malutkie i niewygodne woreczki, tylko luzem (śpiwór w duży worek) więc rozprężają się wypełniając idealnie wszystkie wolne miejsca. Noszę wewnątrz dużą karimatę- z-line, czasem Polarną.
      Niesie się ciężko, ale jeszcze daję radę :) Najgorsze są fotograficzne zabawki i jedzenie. Sam sprzęt biwakowy i ubrania mam lekkie.
      Filmów jeszcze nie widziałam, jakoś się zagrzebałam w swoje sprawy, ale bardzo bym chciała. Zwłaszcza Sól Ziemi. Mam podobne podejście do ziemi jak Sebastiao Salgado- uratowałam kawał bardzo zanieczyszczonej i wysuszonej. To malutki osobisty projekt, ale myślę, że kiedyś urośnie w trend. Ziemi jest coraz mniej, znikają dzikie obszary i ogrody czy inaczej wykorzystywane przez ludzi tereny muszą te miejsca jakoś zastąpić. Powinny być dzikie, z naturalnymi dla danego obszaru roślinami (bo nasze, i bo dla lokalnych zwierząt), bez chemii i niepotrzebnego marnowania wody… tylko, że to strasznie długi temat, do tego całkiem nie na temat :)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Translate »