Armenia-cz 28 Meghri

Zamieszanie z przesłuchaniem zajęło tyle czasu, że kiedy w końcu znaleźliśmy się w hostelu zapadł zmrok. Wcześniej obejrzeliśmy hotel (wolne było tylko jedno łóżko), zmieniliśmy pieniądze…  Żołnierz, naprawdę bardzo miły człowiek, zawiózł nas na górę miejscowości do hostelu prowadzonego przez mamę jego kolegi, też żołnierza. To było jedyne wolne miejsce w Meghri. Oprócz nas pensjonat (nazywa się Haer i jest na booking.com) okupowała chińska wycieczka, dość hałaśliwa. Zmęczeni nie spytaliśmy czy można tam zjeść i przeszliśmy przez całe miasto w poszukiwaniu restauracji, o której wcześniej wspomniał nasz kierowca. Okazała się fastfoodem, ale zjedliśmy, bo nie znaleźliśmy nic innego. Przy okazji zrobiliśmy zakupy i najważniejsze kupiliśmy sobie suche buty. Ja tenisówki, a Jose klapki. Nie mieliśmy wiele czasu na zwiedzanie. Meghri jest ładne, czyste, malowniczo położone na stoku. Z balkonów, z ogrodowych pergoli nawet z okien zwisały girlandy suszących się owoców kaki. Ulice były puste i ciemne, jak wszędzie, ale atmosfera spokojna. W jakiś sposób kojąca. Taki był też nasz pensjonat. Zwyczajny, bezpieczny z czystą pościelą i ciepłą wodą w kranie. Gospodyni miło wspominała Polaków, podobno niektórzy przyjeżdżają do niej nawet na 10 dni (nic dziwnego, okolica piękna, a nocleg tylko za 10 euro). Żałowaliśmy, że nie możemy sobie tam posiedzieć.

Autobus odjechał o 7-mej rano. Był pełny. Gdyby nie pomoc żołnierza na pewno byśmy się nie zabrali. -„Aresztowanie” wyszło nam jednak na dobre- myśleliśmy jadąc zapchaną marszrutką w deszczu, a potem w śniegu. Pojazd psuł się kilkukrotnie. Z trudem przedostał się przez wysoką przełęcz, której niestety nie widzieliśmy we mgle. W Kapan zatrzymaliśmy się na  godzinę w warsztacie. Ktoś tam coś rozmontował od spodu. Ktoś coś zespawał (bez maski czy choć okularów), ktoś inny nakarmił w tym czasie kota. Dwa razy stanęliśmy coś zjeść, i wiele razy na papierosa. -Nikt nie będzie palił w moim autobusie (oprócz mnie)- zagroził na wstępie kierowca, więc panowie odziani tu zawsze na czarno wyskakiwali i wracali z płucami wypełnionymi po gardło, a że siedzieliśmy upchani jak śledzie (też na podłodze) od dymu było tam aż gęsto.  Szyby zaciemnione, za oknem mgła… Widoczność poprawiła się tuż przed Erywaniem. Było późne popołudnie. Byliśmy głodni i ledwie żywi ze zmęczenia.

Share

Armenia pieszo cz27- irańska granica

To był nasz ostatni dzień w górach.  Ostatnie chwile. Od drogi, sądząc z mapy ruchliwej szosy dzieliło nas tylko kilka kilometrów. Być może dałoby się jakoś pójść przez dzicz, oznaczałoby to powrót w mokre chaszcze, bez mapy, bez szlaków, we mgle. Spróbowaliśmy, ale wróciliśmy i ruszyliśmy w kierunku szosy.  Nie była daleko, niewiele ponad godzinę. Moja nawigacja pokazywała kilka obejść, pewnie można by iść równolegle  przez las, gdybaliśmy kiedy chmury na moment opadły i zobaczyliśmy góry. Nie wiedzieliśmy, że ich niskie partie są skaliste i bardzo strome, pozarastane karłowatym lasem. Nie wiem czy udałoby się tamtędy przejść. Nie spróbowaliśmy. Wyszliśmy na asfalt (w doskonałym stanie, niewiarygodnym w Armenii), minęliśmy opuszczoną wieś, wodopój, stół piknikowy, drugą wieś z zabytkowym kościołem. Wszystko to ciche i pogrążone we mgle. Wszystko puste. Szosą nie jechał ani jeden samochód. -Jest zamknięta? -deliberowaliśmy niewiele widząc. We mgle majaczyły czasem żółte drzewa, ociekające krzaki wychylały się aż do linii ciągłej nie kończącej się przez kilkanaście kilometrów. Dobrze się szło. Pierwszy widok pojawił się już po południu. Gotowaliśmy wtedy herbatę, dojadaliśmy resztki. Chmura pękła nad szczytem w Iranie, opadająca dziura odsłoniła las. W niczym nie przypominał tego, przez który brnęliśmy wieczorem. Był niski, rzadki, jałowce zmieszane z tamaryszkiem, dużo róż. Suche urwiska. Widok znikł. Znów szliśmy w gęstym mleku, teraz jakby odrobinę suchszym. Asfalt przeciął ślad krów, rząd rozmoczonych placków, nierozjechanych jeszcze przez żaden samochód. Kilka ostrych zakrętów, które czasem udało się ściąć i weszliśmy pod chmurę. Suche, pustynne góry, a w nich jaskrawa plamka jak broszka- wieś otoczona przez owocowe sady. Pięknie!

Porzuciliśmy szosę, niepotrzebną już skoro odzyskaliśmy widoczność. Przez suche stoki, przez skały przebijały się owcze ścieżki. Labirynt, czasem prowadzący donikąd, czasem karkołomny, zbyt stromy, po kilometrach asfaltu- wytchnienie dla stóp. Czym niżej tym częściej pojawiała się jakaś roślinność. Pozostałości starych zabudowań, pojedyncze owocowe drzewa, figi, jeżyny, włoski orzech…-Popatrz co to takiego?Granaty? Zrzuciliśmy plecaki i kiedy ja wyżymałam skarpetki Jose wysłany na zwiady „upolował” kilkanaście owoców. Za dużo, aż tylu nie udało nam się zjeść. Były pyszne, kwaskowato-słodkie. Ociekaliśmy sokiem kiedy szosą, nadal widoczną (nie odeszliśmy daleko) przejechał jakiś samochód. Nie wiedzieliśmy czy kierowca nas widzi, ale pomachaliśmy. Resztę granatów zabrałam do plecaka jak skarb, nie wiedząc, że przez kilka kolejnych godzin będziemy się przedzierać przez granatowe zarośla. Będą rosły wszędzie, przy drogach, za płotami, na miedzach, jak u nas śliwki. Doprowadzą nas do wsi, innej niż te widywane wcześniej w Armenii. Bogatej, zarośniętej gąszczem owocowych drzew. Hurmy (kaki), granaty, morele, kaskady winogron, nie wszędzie zebranych. Burza kolorów. W tym domy z kamienia, ozdobne balkony. Mnóstwo owoców na ziemi. -Chcecie?- zaczepiła nas pani w jednym z ogrodów. -Jasne!- musicie umyć, tutaj na podwórku jest woda. Była Rosjanką. To był jej letni domek- jej dacza. Kaki bardzo dojrzałe i miękkie. Troszkę obite od upadku z drzewa. Kilka przepadło, bo Jose użył ich do odpędzania psa- Ugryzłby cię!- tłumaczył kiedy się oburzyłam.

Zaraz zresztą dostaliśmy nowe. Ludzie nas pozdrawiali, zagadywali. Śmiali się kiedy zapytani skąd przyszliśmy mówiliśmy, że z Alaverdi. Że wędrowaliśmy przez Armenię przez miesiąc. Że z namiotem, że pieszo. Gruntowa droga przeszła w końcu w asfalt. Zatrzymał się jakiś drogi samochód. Turyści. Rozentuzjazmowany Szwajcar z dziewczyną. Jechali w górę, ale zaraz znów w dół. Dziewczyna wyglądała na znudzoną. Szwajcar zaproponował podwózkę. Odmówiliśmy. Do irańskiej granicy zostało tylko kilka kilometrów, może dwa. Widzieliśmy zakole rzeki i skały przecięte irańską drogą. Słońce było już bardzo nisko, chmury rwały się, po górach wędrowały plamy światła. W granicznej dolinie szalał wiatr. Pędziłam na wprost tego pięknego widoku, głodna fotografowania po dniach we mgle. Jose patrzył z pobłażaniem, bo stawałam i musiał czekać.

Ja też czekałam, jeszcze chwilka jeszcze jeden zakręt i odsłoni się mur pięknych gór. Słońce oświetli je dla mnie jak scenę. Będą się na nich rwały pasma chmur, zabłyśnie rzeka otoczona jesiennym złotem…

-Dzień dobry- zatrzymuje się koło nas Łada.- Ubrany w mundur mężczyzna jest uprzejmy. -Skąd, dokąd… Odpowiadam automatycznie patrząc przez ramię na wędrówkę chmur. – Nie, dziękujemy, chcemy pójść pieszo, to już blisko, czekaliśmy na tą chwilę przez 30 dni. -Nie mogę, muszę was zawieźć do naczelnika. Zrozumcie tu jest granica, pilnujemy jej wspólnie z ruską armią. Naczelnik kazał… Oglądamy jakąś legitymację, pokazujemy paszporty, w przerwach cykam zdjęcie. -Nie ma mowy- próbuje się bronić Jose-nie ma wyboru- tłumaczę. I znów udaje mi się zrobić zdjęcie. widowisko się dopiero zaczyna. Złoto i wał burych chmur. Patrzę na nie przez szybę. -Nie wolno fotografować granicy!- przerywa żołnierz. Granicy czyli czego? Szosy, podwójnej, bo i armeńskiej i irańskiej, równoległych oddalonych od siebie o kilkaset metrów, oddzielonych rzeczką, na oko niewinną, taką jaką od biedy dałoby się przejść. Poziomych promieni słońca? Suchych skał? – Mam nadzieje, że naczelnik już parzy kawę?- rzucam. Żołnierz jest speszony- zaprosił nas, liczymy na miłe przyjęcie- wyjaśniam, a chłopak jeszcze bardziej się miesza. -No… nie… nie żadna kawa to tylko praca, chcecie kawę? To dopiero w mieście…

Naczelnik jest blondynem. Chyba naczelnik, bo jest też Azjata może z Kazachstanu. Kiedy przyjeżdżamy przesłuchują Szwajcara. -Jak pani dobrze mówi po rosyjsku- głos wojaka aż kipi od podejrzliwości- kazali to się nauczyłam-odpieram znudzona wypytywaniem. Nie wiem jak wyjaśnić po co szliśmy pieszo, że wcale nie chcemy do Iranu, a chcieliśmy do irańskiej granicy. Pieką mnie stopy w przemoczonych butach, myślę że jak to się nie skoczy ściągnę śmierdzące skarpety i zapytam gdzie je mogę wysuszyć. -Dlaczego nas przesłuchujecie?-Ludzie dzwonili, że obcy schodzą z gór, musieliśmy sprawdzić…

-Co my teraz z nimi zrobimy? Blondyn z Kazachem naradzają się po cichu, ale przecież rozumiem, przecież słyszę. -Może im zamówmy taksówkę? -Nie szefie, jak ich lepiej odwiozę. Mówią że chcą do hotelu, że wracają, znam Meghri,  zarezerwuję autobus. Ormianin jest przekonujący, naczelnik kupuje argumenty i po chwili znów siedzimy w Ładzie. Na granicy z Azerbejdżanem zachodzi słońce. Irańskie góry nakrywa cień. -Wrócimy tu, pociesza Jose- Chcesz? Wrócimy i pojedziemy do Iranu…

Share
Translate »