Słońce rozwiewa wszystkie wątpliwości. Wychodzimy w góry, na oko podobne do tych, które przeszliśmy wczoraj. Planujemy jak przechytrzyć śnieg. Łączymy ścieżki , polne drogi, zapomniane już, pozarastane wsie. Mapa niezupełnie przypomina rzeczywistość. Często brniemy w gęstych trawach wypatrując ewentualnych żmij i zastanawiamy się jak by tu było latem. Może i piękniej, ale chyba też bardziej niebezpiecznie, trawy gęstsze, węże mniej senne…
Z góry widzimy domy przy głównej szosie. Dymy z kominów oznaczające pewnie poranną kawę pojawiają się dopiero po ósmej. Tuż po nich nad wieś nadciąga słońce. Zanim dotknie nas idziemy przez chrupki lód, porastający błotniste źródełka. Znad grani, którą przeszliśmy wczoraj wystaje czubek Araratu. Armen mówił, że jeśli szczyt jest goły będzie dobra pogoda i rzeczywiście wstaje piękny dzień. Złote trawy, pełne zaschniętych kwiatów, stromizny, skały co jakiś czas fragment drogi, urywający się bez ostrzeżenia, zarośla śliwek. W końcu chaszcze nie do ominięcia. Wyciągam telefon i wyszukuję najbliższą ścieżkę. 200 metrów i w pionie pewnie 300, 50 metrów, 2 metry… widzisz coś już?
Potem trawers z dalekim widokiem, ruina wsi, niezła polna droga, idziemy zygzakiem omijając kolejne kaniony. Szybciej byłoby po szczytach, po śniegu. W południe wydaje mi się, że niemal się nie posunęliśmy. Mamy wątpliwości gdzie iść, ale za granią pojawia się dym. -Wieś! -myślimy. Od dymu dzieli nas kanion. Idziemy półką i trafiamy na kamienny mur. Za nim mieszkalna grota. Opuszczona pewnie od kilkunastu lat. -Chodź zajrzyj jaka wygodna- macha Jose zza gęstych pokrzyw, ale boję się zwierząt. „Stary niedźwiedź mocno śpi”… kołacze mi się po głowie jak refren.
Schodzimy do rzeki, znajdujemy jakieś zalodzone przejście, w cieniu nadal trzyma nocny mróz. Stromo, urwiście potem patelnia, upał. Odcisk kół. O czwartej widzimy dach pasterskiej zagrody. Jest nowa, metalowa, dla krów. W zmarzniętym błocie ślady racic i dwóch niedźwiedzi. Matka i młody. Dym rozwiewa się, wygląda dziwnie. Zostawiamy plecaki i wdrapujemy się na grań żeby wyjrzeć. Płoną łąki, Armen mówił, że to dla nich dobre, tak tu jest. Dym przesłania Góry Karabaskie. Nie widać wsi, być może jest niedaleko, ale na pewno dużo niżej od nas. Decydujemy się tu przenocować, to nic, że wcześnie. Po pasterzach został metalowy schron. Malutki wyścielony sitowiem. Sprawdzamy czy da się go zamknąć na noc- znajdujemy jakąś deskę- niezły skobel.
Miś przychodzi jeszcze przed północą. Słyszę powietrze wciągane nosem, kroki dudnią na zmarzniętej ziemi. -Nie wychodź- mówię do Jose, kiedy zbiera się do toalety. Jose odwraca się na drugi bok i zasypia. Słucham jak niedźwiedź łazi z boku i z tyłu. Może boi się podejść do drzwi. Wiązki sitowia, które uznaliśmy za materiał na materac, mogły być pochodniami do straszenia intruzów. Przysypiam. Budzi mnie ruch pod podłogą. Kuna, może gronostaj, wierci się już do samego rana. Wstajemy na godzinę przed świtem. Po niebie wspina się ślad samolotu- prosto na księżyc.