biwak zimowy

To tekst, który opublikował w zeszłym roku Magazyn Górski. Dotyczy wielodniowego zimowego wędrowania. Przypomniał mi się teraz , bo znów radziłam komuś jak się  przygotować do wyjścia zimą w góry. Zapomniałam go wcześniej umieścić na blogu, ale zaczyna się kolejny zimowy sezon, więc będzie jak znalazł. :) Udanej zimy!

Biwak zimowy

Zima jest trudna. Poza zwykłymi górskimi problemami- oddaleniem od cywilizacji, ciężarem plecaka (a zimowy jest znacznie cięższy), niepewną pogodą i zbyt krótkim dniem, dochodzi najbardziej chyba oczywisty- gdzie przenocować?

W wersji light można by było w schronisku, jednak poza Polską większość schronisk zamyka się na zimę, zostawiając w najlepszym razie tylko zimową salę. Można się jej spodziewać we wszystkich schroniskach należących do klubów, w prywatnych już niekoniecznie. To czy schronisko ma salę, czy nie, można sprawdzić w Internecie, to czy uda się do niej zimą dostać, pozostaje do końca zagadką. Sale zimowe są zwykle ulokowane na piętrze (jeśli schronisko takowe ma), bo piętro najprawdopodobniej będzie wystawać ponad śnieg. Do niektórych sal prowadzą wysokie i niezbyt wygodne drabiny (np. w Theodulo w Szwajcarii aż do okna na trzecim piętrze), zimą oblodzone i niezbyt przyjazne, ale często wyposażone w łopaty i miotły.

To jednak pół biedy, gorzej jeśli noclegi wypadną nam w bezobsługowych biwakach i schronach. W środku zimy drzwi niemal na pewno okażą się zasypane, zdarzyły mi się i takie, które trzeba było wyważyć z framugi czekanem, bo wmarzły tak, że nie chciały nawet drgnąć. Trafiają się też drzwi beztrosko otwarte. Wtedy wnętrze schronu z reguły wypełnia kopny śnieg. Małe schrony, a nawet parterowe schroniska mogą być zimą zasypane aż po dach i można wcale na nie nie trafić, lub krążyć wokół bardzo długo wypatrując jakiegokolwiek wystającego spod śniegu fragmentu dachu lub ścian. Zdarzyło mi się i to, i to, ale zwykle jest trochę łatwiej. W ostatnich latach rośnie liczba schronów i pasterskich domów pozamykanych zimą na klucz.  Nocleg w zaplanowanym miejscu nie jest więc całkiem pewny.

Plany mogą się też zawalić z innych powodów- czasy zimowych przejść wielokrotnie przekraczają letnie. Często nawet trzykrotnie dłuższy czas nie wystarcza żeby pokonać znany z lata i łatwy dystans.

Do tego dochodzą problemy orientacyjne. Zima zmienia teren nie do poznania, jednolita biel wokoło bardzo utrudnia zarówno ocenę odległości jak i zapamiętanie jakichkolwiek szczegółów i porównanie ich z latem. Świat wygląda zupełnie inaczej. W górach nie ma ludzi, znikają ścieżki, szlaki i drogi, zsypane bywają nawet wysokie drogowskazy, nie widać jezior potoków i rzek.

Jeżeli Was to nie przeraża, ale nie chcecie ryzykować niepewnego noclegu, lub kopać na noc jamy w śniegu (trzeba mieć na to czas), weźcie ze sobą namiot. Zwykle będzie w nim cieplej niż w nieogrzewanym biwaku czy schronie, chociaż rozstawienie go zimą może okazać się niezbyt proste. Rozbicie namiotu, który samodzielnie nie stoi wymaga wbicia czegoś w firm czy lód. Szpilki niewiele dają. Warto wykorzystać do mocowania to, co i tak już macie- kije, czekany, a nawet rakiety czy narty. Dobre są wypełnione śniegiem foliowe torby jeśli uda się wkopać je głęboko w śnieg. Nawet prawidłowo postawiony namiot przy dużym wietrze wydaje się bardzo niepewny (pomijam przeznaczone do tego celu namioty wyprawowe, są ciężkie, a jeśli idzie się zimą w małej grupie liczy się każdy gram). Żeby tropik mniej łopotał, a we wnętrzu utrzymywało się ciepło, można spróbować przysypać dół śniegiem, ale rano skończy się to mozolnym wyłamywaniem delikatnego namiotu z lodu, w który nocą zmienia się miękki wieczorem śnieg. Bez względu na to czy zakopany, czy nie namiot trochę pogrąży się sam. Wytopi się ogrzany pod nami śnieg, zasypie zwiewany ze zboczy puch. O zaciszne miejsca zimą trudno, najważniejsze jest miejsce bezpieczne, nie zagrożone lawiną (mało prawdopodobną w nocy) czy wichurą (niestety prawie pewną).

Wczesną wiosną, w czasie chwilowych ociepleń niezbyt przyjemną niespodzianką jest marznąca mżawka i gołoledź pokrywające namiot warstwą lodu. Nie ma na to rady, tak jak i na duże opady śniegu. Kiedy w ciągu nocy góry obrośnie lód, albo spadnie np. pół metra puchu, z wielu biwakowych miejsc może nie udać się zejść. To jedna z rzeczy, o których warto pomyśleć wieczorem.

Idąc na kilka dni trudno będzie też uniknąć naniesienia do namiotu mnóstwa śniegu. Jeśli pada i jesteście oblepieni jak bałwany zdecydowanie lepiej wybrać na nocleg schron.

Inna, nie tak poważna, ale denerwująca rzecz to zamarzające nocą buty. Nawet w bardzo duży mróz skórzane buty wilgotnieją i jeśli na noc nie schowa się ich w śpiworze, rano nie da się ich założyć czy zasznurować. Często wystarcza włożenie butów pod głowę. Dobrze ułożone są dość wygodnym podgłówkiem. Sypiam w grubym puchowym śpiworze i zwykle też w puchowej kurtce. Noszę folię NRC na wszelki wypadek, ale staram się nią nie nakrywać w nocy, bo skroplona pod folią woda nie cała zamarza i część zawilgaca śpiwór.

Często złośliwie zamarza też pitna woda. Jeśli chcecie zachować ją do rana, musi wylądować w śpiworze. Przy dużym mrozie nie da rady nawet termos, zresztą jest tak ciężki, że ja go nigdy nie noszę. Lżej jest mi zabrać duży zapas gazu. Koniecznie zimowej mieszanki (jak najwięcej propanu). Nie zdarzyła mi się jeszcze sytuacja w której byłoby zbyt zimno, żeby palił się gaz, chociaż zdarzyły mi się noclegi w nieogrzewanych schronach przy temperaturach rzędu -25. Na zimnie gaz jest mało wydajny, a roztopienie zmrożonego do -20 stopni śniegu zużywa mnóstwo energii. Na tydzień dla dwóch osób trzeba zabrać ponad kilogram gazu, nawet jeśli używa się go bardzo oszczędnie- czyli głównie do uzyskiwania wody. Niektórzy wolą palniki na benzynę, mi bardzo przeszkadza jej nieprzyjemny zapach.

Nie każde jedzenie sprawdza się zimą. Najlepsze są rzeczy, które smakują nawet zamrożone (to łatwo sprawdzić wkładając do zamrażalnika, temperatura mniej więcej taka jak w górach). Ważne, żeby były wysokokaloryczne, ale stosunkowo łatwo strawne. Ja muszę jeść co jakieś trzy godziny, inaczej zaczynam marznąć, a potem ruszam się coraz wolniej i chce mi się spać. Najlepiej sprawdza mi się schowana w kieszeni, cz pokrowcu na aparat (czyli pod ręką)  czekolada. Można ją zjeść nawet idąc. Zimą rzadko robi się postoje. Stawanie bardzo wychładza, więc w praktyce idzie się przez cały dzień.

Lubię też energetyczne batony dla sportowców, suszone owoce, żółty ser… albo to wszystko na raz. Jako wieczorne i poranne jedzenie (potrzeba miejsca, żeby się  z tym rozłożyć) niezły jest wędzony łosoś. Jest tak tłusty, że nie zamarza. Nie zamarzają też tłuste kiełbaski np. kabanosy albo lokalne podsuszane wędliny fuet, salami, saucison sec… Jestem alergikiem i nie mogę jadać gotowego np. liofilizowanego jedzenia i zupek w proszku. Jest mi po tym niedobrze. Tak reaguje wiele osób, więc lepiej wcześniej sprawdźcie, zanim znajdziecie się sam na sam z zupkami… na tydzień.

Co jeszcze biorę (oprócz tego co latem)? Dobrą latarkę, potrzebną przy krótkim dniu, zapasowe baterie- bo szybko wyładowują się na mrozie. Tłusty krem- ochroni przed siekącym po twarzy lodem, krem z bardzo dużym filtrem, bardzo ciemne okulary (3 lub 4), chusteczki do mycia na spirytusie, (bez wody, bo zamarzają), drugi komplet bielizny z powerstretchu, nieprzemakalne stoptuty, dodatkowe, wewnętrzne rękawiczki (powerstretch), szalik bo lubię, i kurtkę puchową, w której śpię. Niezbędne są dobre zimowe buty na grubej izolującej podeszwie. Reszta zostaje taka jak latem. Wtedy też biorę ciepły polar (w moim wypadku highloft z kapturem), nieprzemakalne spodnie i kurtkę, rękawiczki, ciepłą czapkę i naładowany telefon z dobrą baterią (moja wytrzymuje prawie dwa tygodnie). Po doliczeniu rakiet, raków i czekana, plecak i tak zrobi się bardzo ciężki. A zimą to przeszkadza jeszcze bardziej niż latem.

Nie brzmi zachęcająco, ale góry zimą są tak niewiarygodnie piękne, że naprawdę warto :)

 PS: Zdjęcia Jose Antonio de la Fuente.

PS2: mój zimowy ekwipunek uzupełniła ostatnio bluza Polarna

 

Share

Pireneje wrzesień 2012, Cirque Gavarnie

W schronisku Sarradets panuje dość szczególna atmosfera. Byłam w nim wielokrotnie i nigdy nie było inaczej. Trudno je uznać za miłe, albo choćby za przyjazne.  Jest klubowe, ale to zwykły biznes. Obsługa jawnie preferuje tych, co robią rezerwacje i zamawiają kotlety. Takich jak ja, którzy mogą przyjść znienacka (w śnieżycę), bez zapowiedzi, i ośmielić się chcieć przenocować, raczej nie lubi. Suszyć ubrania pozwalają tam tylko nocą, a rozwieszać tylko na hurra o 21… tak jakby ludzie musieli za sobą o wszystko walczyć, o miejsce przy stole, o miejsce na ciuchy… Niestety (pewnie ku ubolewaniu obsługi) było nas mało i nie pobiliśmy się. Udało się zgodnie rozwiesić wszystkie kurtki i wszystkie skarpety, ja swoje powiesiłam nawet dość daleko od pieca bo wiedziałam, że i tak wyschną do rana ( były z Kwarka :)). Co gorsza ci lepsi pobratali się z tymi gorszymi i całkiem się dobrze bawiliśmy, bez obsługi. Byłam jedyną osobą, która przyszła tego dnia przez góry. Reszta przyjechała na weekend. O świcie niebo było zasłonięte, a w samym cyrku siedział korek z chmur. Kiedy wyszło słońce okazało się, że u nas (w niebie?) panuje piękna słoneczna pogoda, ale w dolinach nadal pada deszcz.

Góry, schronisko, a nawet wyrzucane przez nie śmieci (wprost do cyrku) porosły pięknym, gęstym szronem. Taras (a pewnie i okoliczne skały) pokrył lity lód.

Nie chciało mi się schodzić w chmury do ciemnego (i najprawdopodobniej oblodzonego) cyrku, więc poszłam tak jak na Col de Tentes, w kierunku doliny Pouey Aspe.

Ponad chmurami było przepięknie i bardzo żałowałam, że muszę zejść. Następnego dnia umówiłam się na ważne spotkanie w Paryżu. Było mi tego ostatniego dnia bardzo żal. Wiem, że nie powinno, że byłam w górach aż 18 dni… a jednak ciężko wyjść z nieba i zanurzyć się w mokre i ciemne chmurska…

Mgła zaczęła się na rozwidleniu dróg do Gavarnie i w kierunku Puerto Bujaruelo. Wchodziłam w nią coraz głębiej, krok po kroku, ale jeszcze długo przez półprzezroczyste opary przeświecał jaskrawo oświetlony grzbiet. Potem przez kilkaset metrów ciągnęła się bura wata zasłaniająca cały świat, a jeszcze niżej już prawie na dnie doliny, dość niespodziewanie pojawiła się widoczność, a wraz z nią drobny deszcz. Weszłam pod chmury. Nie mam niestety zdjęć, chociaż kilka jeszcze zrobiłam. W aparacie został niedokończony film. W chwili kiedy fotografowałam przeświecający nad chudnącą w oczach mgłę Tailon rozładowały mi się baterie. Tak bywa jeśli mój aparat jest długo wystawiony na deszcz.

Kiedy dochodziłam do Gavarnie rozpogodziło się i z biegnącej trawersem ścieżki mogłam sobie jeszcze popatrzeć na przykryty białym skłębionym wieczkiem, czarny i okrągły jak aksamitne pudełeczko cyrk. Śliczny.

Zeszłam do Gavarnie koło jedenastej. Poszłam na przystanek, ale nie nadjeżdżał żaden autobus. Stanęłam na drodze, żeby złapać stopa, a za mną powoli ustawiała się długa kolejka. Dwóch chłopaków obwieszonych zwojami lin, potem kilka innych osób. Niedziela w przeddzień rozpoczęcia roku akademickiego. Nie wiem czemu wcześniej nie przyszło mi to do głowy.

Chłopaków za mną zabrał jakiś pan który miał dwa miejsca. Zgodziłam się. Do mnie podszedł inny pan i powiedział, że jest z wycieczką, przyjechali turystycznym autobusem z Bordeaux i mają kilka wolnych miejsc. Kiedy to omawialiśmy zatrzymała się starsza pani z młodym chłopakiem i zaproponowali, że mnie podwiozą. Chciałam się dostać na stację kolejową do Lourdes. Okazało się jednak, że z Lourdes nie było już ani jednego miejsca do Paryża. Przez cały dzień. To samo powtórzyło się w Bordeaux. Próbowaliśmy jeszcze zdążyć na jakieś lokalne połączenie, ale nie udało się i to. Na autostradach też był tłok i pociąg uciekł. Ostatecznie dojechałam aż do Angers z nadzieją na dostanie się do Paryża od zachodu. Starsza Pani zatrzymała się przy stacji, a ja pobiegłam kupić bilet. Miałam tylko 10 minut. To był już ostatni pociąg. W informacji okazało się, że jest w nim już tylko jedno wolne miejsce. Kosztowało 100 Euro!- pierwsza klasa w TGV. Zanim się zdecydowałam, dobiegł do mnie Francuz, który mnie podwiózł, pogadał po francusku i okazało się że jednak… jest jeszcze i miejsce w drugiej klasie. Za 50 :)

…ale cyrk pomyślałam sobie siedząc w mknącym z prędkością 200 km na godzinę, wypełnionym po brzegi TGV. Po 10 dniach oglądania  cyrków… czy to nie piękne zakończenie ? :)

PS: W Paryżu udało mi się jeszcze załapać ostatni podmiejski pociąg do La Garenne Colombes gdzie mieszkają moi przyjaciele…  stanął potem w jakimś nieoświetlonym miejscu i stał. Kiedy w końcu wysiadłam na mojej stacji minęła pierwsza w nocy i automat zatrzasnął za mną drzwi. Zdążyłam! 12 godzin z Pirenejów to chyba całkiem niezły czas :). Swoją drogą nie sądziłam, że Francuzi są tak uczynni. Jestem przekonana, że chociaż autobus zapomniał tego dnia odjechać z Gavarnie, całej długiej kolejce też się udało wydostać. To miłe prawda? Pocieszające, że w górach było aż tylu uprzejmych ludzi na raz :).

Share
Translate »