Pireneje wrzesień 2012 Cyrk Pineta- Bucherbala

Rano lało. Wydawało się, że tak potworna ulewa już się najpewniej nigdy nie skończy. Spakowałam się, ubrałam ( pisałam już o tym :)) i poszłam drogą w dół. Wodospad Rio de Larri urósł tak, że nie mieścił się pod mostkiem. Przecisnęłam się przy samym urwisku, bo bliżej ściany szalał prysznic, a raczej bicze wodne. Woda spływała dalej drogą i było głęboko i mokro. Na całym odcinku do wielkiego parkingu, ani żywej duszy. Na parkingu też pusto, działała tylko budka informacyjna Parku Narodowego. Szyby zaparowały tak, że nie wiedziałam czy ktoś jest w środku, ale zajrzałam.

-Hola, nie wiesz jaka jest prognoza pogody -zapytałam z niejaka nadzieją… pogoda tak się ostatnio zmieniała, że nie miałam pojęcia co teraz robić. Potężna dziewczyna w czapce z daszkiem wyskoczyła na mnie zza biurka tak agresywnie, że aż się cofnęłam.

– Skąd mam wiedzieć co ta głupia pogoda teraz zrobi! Przecież prognoza już od tygodnia pokazuje deszcz, a wcale aż tak nie padało!

– To może zaraz przestanie?- zapytałam z naiwnie, ale dziewczyna postanowiła mnie zignorować. Na pytanie czy może ma toaletę wzruszyła tylko ramionami więc wyszłam z powrotem na deszcz. Szybko złapałam stopa (mam szczęście). Francuzi, którzy mnie podwieźli postanowili zjechać aż do Ainsy, bo tam ponoć widziano skrawek czystego nieba. Ja wysiadłam w Bielsie, zostawiłam w barze na rynku plecak, włączyłam do prądu telefon, poszłam do informacji turystycznej, potem do sklepu, a potem wróciłam do baru. To miłe, przyjazne miejsce. Internet nie działał. Nadal lało, zjadałam frytki, wypiłam kawę… a potem mi się znudziło tak siedzieć, więc założyłam pelerynę, opuściłam schowane w nogawkach spodni „ochraniacze” i poszłam. A zapomniałam… kupiłam sobie też mapę Ordesa i Monte Perdido edycji Editorial Pireneo. Miałam mnóstwo innych map, ale tych na zachód od Bielsy nie zabrałam. Pomyślałam sobie, że po południowej stronie gór na pewno będzie piękna pogoda. Skoro w Ainsie widziano błękit… to coś tam z tego czystego nieba prawdopodobnie skapnie i mi.

Wyszłam do góry GR19, ale już kilkadziesiąt metrów powyżej Bielsy padał mokry śnieg  Nie chciałam powtarzać przejścia przez El Portillo w śniegowej ciapie. Byłam tam kiedyś latem. Pod granią jest plątanina ostrych bloków na stromym stoku, więc zamiast w górę, wybrałam okrężny trawers. Na mapie nie ma takiego szlaku(jest tylko na EP- Bielsa Val de Chistau i  to tylko kawałek ), ale są drogowskazy. Nazywało się to „po kanale”. Na początku żadnego kanału nie było widać, ale zapowiadało się ciekawie. Zbocze do strawersowania jest niemal  pionowe, a ścieżkę oznakowano jako rowerową.

Nad Bielsą dróżka przedzierała się zboczem przez las… na moje oko krzaki wciskałyby się tam w szprychy, ale poza tym chyba ok.

Potem zrobiło się bardzo eksponowanie- na nogach żaden problem na rowerze, chyba trochę strach. Piękne miejsce, las na skalistym zboczu, jedyny minus to dźwięk bardzo niedalekiej szosy. Jest do niej pewnie z 500 metrów, w porywach może więcej… wprawdzie w pionie, ale też słychać.

Są dwa w miarę widne tunele i jedno przykre urwisko.  Na tym kawałku zbocze (ze ścieżką) opadło i osypisko trzeba obchodzić.  Są dwa ubezpieczone łańcuchami miejsca. Krótkie więc sądzę,  że da się tamtędy przewlec rower, ale na pewno nie będzie to łatwe (ja bym zabrała pętlę z karabinkiem- do umocowania roweru do ubezpieczeń, w razie gdyby zabrakło wolnych rąk).

Trochę dalej ujawnia się i sam kanał- na oko chyba dość wiekowy. Jeszcze dalej pojawia się mnóstwo ciekawych wodnych urządzeń, jakichś przepustów i śluz, teraz podczas wielkiego deszczu bardzo widowiskowych – naprawdę fajne fontanny. Wszystko to co jakiś czas znika w zboczu,  góra jest podziurkowana jak szwajcarski ser.  Kanał na fragmentach wychodzi na zewnątrz i ścieżka prowadzi po gładkich betonowych pokrywach zasypanych gradem dużych kamieni- na rowerze to będzie ciasny slalom :)

Dalej szlak wije się po wygodnych balkonikach, a  pod nogami pojawia się dużo powietrza.

Stanęłam tam na chwilkę i zjadłam  Fajnie było siedzieć na półce nad szosą przyglądając się jak sunie po niej rząd kolorowych samochodzików ( z góry wyglądały jak pudełeczka). Nad Tella chmury rozerwały się, a skrawek prawdziwego błękitu zaczął  się powoli powiększać! Wracała piękna pogoda.

Wał chmur nadlatujący znad Francji zawisł i czyste niebo na południu szybko rosło. Przestało padać, i nawet jakby troszkę umilkł wiatr.

Ze ścieżki nad kanałem pięknie widać Dolinę Chistau i Masyw Cotiela- teraz oprószony świeżym śniegiem. Na rozgałęzieniu szlaków (są dobrze oznakowane) przeszłam przez kanał i zaczęłam podchodzić w stronę Cuello de Tella (ścieżką rowerową można pojechać dalej po kanale do Tella). Na przełęczy – czyli w zasadzie uskoku -pogubiłam się trochę w gąszczu bukszpanów, a potem jeszcze bardziej w plątaninie polnych dróg. Druga strona jest niespodziewanie płaska. Łąki, jeżyny, zarośla i ani śladu wody! Przez deszcz całkiem zapomniałam o zapasie. Rozebrałam się z nieprzemakalnych rzeczy (ale nie ubrałam w spodnie, byłam sama, nie chciało mi się ich wyciągać, zostałam w powerstretchowej koszulce i legginsach. Udało mi się przedrzeć przez jeżyny do znanego mi już GR19, którym teraz dla odmiany zaczęłam podchodzić w drugą stronę. Trochę mi to czasu zajęło, bo łaziłam na boki z pewną nadzieją na wodę, niestety bezskutecznie. Zostały już tylko kałuże.

Pogoda za to bardzo się poprawiła i na wschodzie pojawiły się piękne widoki.

GR19 przecina co jakiś czas drogę i kiedy przedarłam się na szutrówkę przez gąszcz kolcolistów (nadal niekompletnie ubrana) niespodziewanie wyjechał mi przed nos samochód. Panowie pasterze (o bardzo czerwonych nosach) niezmiernie się zainteresowali dokąd idę, co nawet zaczęło mnie martwić, ale powiedzieli mi gdzie jest woda, pokazali też gdzie odchodzi moja jutrzejsza ścieżka. Miałam zamiar dokończyć zwiedzanie pirenejskich cyrków. Droga wprawdzie pojawiała się po kawałku na każdej z moich map, ale poskładałam te kawałki jak umiałam i uznałam, że dam radę.

Poszłam dalej szutrówką jak pokazali pasterze i znalazłam wymarzoną wodę. Niestety krowy dopadły ją wcześniej i teraz przypominała kolorem bawarkę, a konsystencją chyba żurek. Powlokłam się więc dalej , chociaż robiło się ciemno.

Panowie wjechali w chmurę i nie wiedziałam czy zatrzymali się przy wysoko położonej cabanie (Refugio de la Plana), czy tam zostają na noc czy może zjadą. Nie miałam ochoty na rozrywkowe towarzystwo więc bardzo się ucieszyłam widząc w dołku malutki domek. Zeszłam, schowałam do środka plecak (bo chciałam żeby było mnie jak najmniej widać), a potem nałapałam podejrzanie zielonej wody spływającej nieopodal po trawach. Koryto malutkiego strumyczka pomiędzy jednym, a drugim deszczem wysychało. Woda na pewno nie była czysta,  ale przegotowałam ją, zresztą było już za ciemno żeby się nad tym zastanawiać. Rozłożyłam matę w przedsionku zostawiając otwarte drzwi. Reszta domku była zawalona jakimiś workami, solą albo cementem. Może lepiej było rozbić namiocik obok, ale w okolicy pasło się tyle zwierząt, że bałam się żeby mnie nocą nie rozdeptały.

 

 

 

 

 

Share

Pireneje wrzesień 2012, Cyrk de la Munia

Pomimo złej prognozy poranek był piękny.

Wyspałam się wygodnie bo wieczorem, korzystając z obfitości chrustu napaliłam w  kominku i było mi wyjątkowo ciepło. W Larri nie ma łóżek i śpi się na podłodze, ale za to palenisko działa nadzwyczaj sprawnie. Na podpałkę poszły moje najbardziej ambitne opisy tras… trudno:).

Ponieważ po południu miało padać, wyszłam wcześnie. Miałam nieśmiałą nadzieję na wejście choćby na Colado de la Munia  i obejrzenie zejścia do Cyrku Troumouse przez El Passet (intrygowało mnie, bo Aleks napisał  że jest całkiem proste, a na linie zjechał tam tylko dlatego, że ją akurat miał :)) , innym pomysłem mogłoby być przejście przez Colado Robiniera i zejście do Cyrku Barosa… Sama nie wiedziałam co z tego się uda, moja samotna włóczęga zdawała się przybierać bardzo konkretny kształt- z cyrku do cyrku :)

Szybko przeszłam przez niemal płaskie łączki oglądając się co chwilę na ścianę doliny Pineta pięknie oświetloną jaskrawym słońcem.  Dobrze, że spałam w schronie, podejście kawałek dalej nic by nie zmieniło. Przede mną piętrzył się bardzo stromy próg.

Niemal niewidoczna ścieżka była okopczykowana więc wspinałam się powoli po bardzo stromym wypatrując kolejnych znaków. Niektóre chyba zgubiłam bo kilka razy musiałam się trochę powspinać … a potem zobaczyłam, że kopczyki dołączają do mnie z boku. Najprawdopodobniej obchodzą trudniejsze miejsca, ale jest też dużo skrótów-  eksponowanych, ale nietrudnych.

W  końcu wdrapałam się na bardziej płaskie trawki wyszłam na słońce i musiałam zdjąć połowę ubrań- poranek był bardzo zimny a na słońcu -niemal lato. W międzyczasie dogoniło mnie dwóch kanionigowców zmierzających na krótki i stromy Barranco de Fuente Santa- opadajacy potem fascynujacym wodospadem ( już jako Rio de Larri) na dno doliny Pineta. Ostrzegli mnie, że po południu ma padać  śnieg.

Rzeczywiście nad Monte Perdido zbierały się chmury. Nadal bardzo mocno wiało. Idąc łączkami na skraju skalnego progu widziałam z góry  jak kanioningowcy szybko się przebierają i wskakują do rzeki. Musiała zbierać mnóstwo wody. Podczas deszczu nawet bym do niej  nie podchodziła.

Kolejny próg był już łagodny i niski, ścieżka (dość dobrze widoczna) wiła się wśród rudych trawek. W połowie drogi do stawów wypływa silne źródło (być może właśnie to święte).  Przed pierwszym stawem jest niski skalisty prożek  a ponad nim teren robi się kamienisty i pozbawiony roślin.

Jeziorka zaczynają się pasmem płytkich rozlewisk i małych stawków. Kopczyki pojawiają się po obu stronach, trochę tam galimatias. Chmurzyło się i zrobiło się ciemniej. Postanowiłam wejść jak najwyżej i potem się zastanowić.

Cyrk de la Munia w porównaniu do innych, które już widziałam nie robi wrażenia polodowcowego cyrku. Nie ma tam strzelistych urwanych ścian  to raczej rumowiska, w ponurym deszczowym oświetleniu wyglądałyby groźnie  gdyby nie niespodziewana różnorodność kolorów. Białe ściany Pena Blanca, różowe urwisko nad brzegiem stawów, ruda rozmyta przez deszcze ziemia i kępki żółtych traw.

Czym wyżej wychodziłam , tym trudniej mi było zrobić zdjęcie bez chmur.  Siadłam żeby się zastanowić i dogoniła mnie jakaś ubrana w nieprzemakalne kurtki i kaptury para. Kurtki były już lekko mokre.

-Zaraz będzie padać- pocieszyli mnie, ale poszli na la Munia. Zostawili samochód na końcu drogi do Parzan, nie mieli wielkiego doświadczenia, ale uparli się, żeby zdobyć trzytysięcznik. Całą grań, nawet Colado de la Munia zakryło już gęste chmursko, a na mnie zaczął prószyć śnieg. Pomyślałam, że pewnie zaraz zawrócą i sama też zdecydowałam się zejść. Tym razem pogoda miała się poważnie załamać. Nie miałam już tyle jedzenia żeby czekać aż się poprawi. Zresztą nie było się tu gdzie schować a  w moim cieknącym biwakowym worku nie byłoby nawet jak zagotować wody. Na Colado Robiniera też  zaszła mgła i pomysł żeby zejść tamtędy do Cyrku Barosa zupełnie przestał mi się podobać. Zdecydowałam się zejść najprostszą drogą, tą którą podeszli zakapturzeni ludzie- przez Collado de la Puertas.

Poniżej stawu weszłam w chmurę, trochę kropiło i wiał lodowaty wiatr. Ścieżka przebijała się przez jakieś skały, ale była łatwa. Widoczność niemal zerowa. Potem poniżej wyłoniło się jakieś urwisko, a kiedy wyszłam z chmury pojawiło się więcej światła. Nie padało i nie było aż tak źle. Trochę pożałowałam, że tak łatwo się poddałam, ludzie w kapturach nie wracali, najwyraźniej dało się jednak wyjść na grań.

Chociaż…. i tak będę musiała tu kiedyś wejść, bo na zdobycie czeka i el Passet i La Munia … może następnym razem przyjdę z Barosa i w ten sposób nie powtórzę żadnych tras, a tej też przecież jeszcze nie znam- pocieszyłam się i zaczęłam schodzić. Za progiem ścieżka wchodzi w łagodniejsze trawki i opada do gruntowej drogi wiodącej aż do Parzan. Przechodzi nią fragment GR11. Byłam tam kiedyś latem. Nie chcąc schodzić aż do tej drogi weszłam w system krowich ścieżynek trawersujących zbocze i dotarłam do GR11 niemal bez straty wysokości.

Znany mi szlak wyglądał teraz całkiem inaczej. Dziwna, płaska łąka odgrodzona od doliny Pineta kamienistą ścianką była zaciszna i ciepła. Usiadłam sobie na chwilkę przy źródle i obejrzałam mapy myśląc co robić. Mogłabym zejść z Estiva na sam dół… tylko co potem robić w Bielsie? Po namyśle zdecydowałam się przenocować w górach, a nieuchronnie nadciągającym deszczem martwić się potem. Zboczyłam z GR11 na błotnistą drogę i podeszłam do pięknie położonego schronu Estiva. Jest zaznaczony tylko na mapach Editorial Pireneo, na IGN nie ma nic, ale wyglądał całkiem solidnie.

Niestety ktoś wyrwał górną cześć drzwi i zrobił z niej stolik (chyba, że drzwi same odpadły, a stolik wykonano w ramach recyklingu). Otwór był wystawiony wprost na huraganowy wiatr, i chociaż kusił mnie drewniany stryszek- zawsze przyjemniej spać na deskach niż na kamieniach- nie zdecydowałam się tam zostać na noc. Bardzo bym  zmarzła. Pruszył drobny marznący deszczyk, a czasem padał drobniutki śnieg.

Nabrałam wody i wróciłam na Gr11 schodzący na Lanos de Larri. Po drodze dopakowałam do plecaka tyle drewna ile dałam rady unieść. Wczoraj spaliłam trochę zapasu zgromadzonego w schronie przez kogoś… teraz miałam okazję go odnowić  albo może nawet i zgromadzić jeszcze większy stosik.

Pięknie mi się potem to drewno paliło podsycane opisami Aleksa ( :)), kiedy w dach stukał ulewny deszcz…

 

 

 

 

Share
Translate »