Alpi Valdesi cz 3

<—Co było dalej? Obudziliśmy się późno, zwinęliśmy nie śpiesząc, nie zeszliśmy do Boblio Pellice- chociaż z Col Giuliano schodzi jakaś nieoznakowana, ale widoczna ścieżka… Chyba do Villanova.

Zrobiliśmy to co zwykle, chcąc jak najbardziej rozciągnąć ostatni alpejski dzień- wpakowaliśmy się w kłopoty.

Poszliśmy dalej wojenną drogą w kierunku Tredici Laghi- obozu wojskowego  z 19 wieku w dolinie pełnej małych jeziorek. Chyba powinno ich być 13, ale nie wiem czy czasem nie było więcej.

Szlak był wygodny i oznakowany, cała trasa poszła nam szybko. Koło południa doszliśmy do ruin baraków i pierwszych jeziorek. Ciekawe miejsce.

Obóz położony na wysokości 2500 metrów był najwyższym obozem wojskowym w Alpach. A przynajmniej tak głosiły napisy na tablicach informacyjnych. Został zamknięty podczas drugiej wojny światowej- po tym jak Włochy zaatakowały Francję- to też było pięknie opisane po włosku i po francusku. Liczne, jeszcze zachowane baraki są otwarte i można je zwiedzać. W wielu miejscach stoją staroświeckie armaty.

To popularne miejsce i spotkaliśmy tam trochę ludzi. Sądząc, że mamy mnóstwo czasu ugotowaliśmy sobie jedzenie,

odpoczęliśmy…

a potem poszliśmy w kierunku Passo Roux,

zaczepiając po drodze ( tak naprawdę…nie bardzo to było po drodze) o grań ponad Parco Regionale Conca Caialancia.

Na grani dopadła nas gęsta mgła i straciliśmy trochę czasu, ale co jakiś czas chmury rozwiewały się więc dotarliśmy na Passo Rous.  Okropnie wiało.

Pod nami zgromadziły się gęste chmurska i co jakiś czas słyszeliśmy grzmot. Znaleźliśmy jednak wiele obiecujący drogowskaz i szlak 139. Był na mapie, prowadził tam gdzie trzeba, była czwarta…chyba jednak nie było aż tak źle.

Zejście zaczęło się niewinnie- szeroka wojskowa droga, która potem znienacka skończyła się bez uprzedzenia. Mieliśmy bardzo mało czasu więc po szybkim rzucie oka na mapę ( niezbyt pouczającym bo znów otuliła nas mgła) pobiegliśmy według biało czerwonych znaków w dół ignorując ewidentny brak ścieżki. Było stromo, było krucho, było raczej bez sensu- do tego zupełnie inaczej niż na mapie, ale było już za późno żeby kombinować. Następnego dnia w południe musieliśmy już być w Bergamo.

Znaki były biało-czerwone i świeże. Ktoś musiał niedawno wytyczyć tu szlak,  ale ponieważ nikt nim nie chodził, nie było ani śladu ścieżki. Wyszliśmy na grań, ale złośliwe chmury nie miały zamiaru się rozwiać. Pod nami najwyraźniej szalała burza. Widzieliśmy na jakieś 3 metry, ale ktoś kto „zaprojektował” ten szlak- przewidział to. Na każdym wyraźniejszym kamieniu, na każdym kawałku skały wystającym z trawek namalowano piękny biało-czerwony znak. Szliśmy bardzo ostrożnie, bo było nieprzyzwoicie stromo, trawersem po gęstych trawkach wypatrując pomalowanych kamieni. Nie ukrywam, baliśmy się. Droga nie miała nic wspólnego z mapą. Zbocze urywało się pod nami i opadało w burzę, czasu też mieliśmy coraz mniej… a ścieżka nie przejmując się tym wcale szła niemal po poziomicy- niestety nie wiadomo dokąd.

W pewnym momencie wyszliśmy nad chmury, ale i tak niewiele było widać.  Zbocze wypłaszczyło się odrobinę i złapaliśmy telefoniczny sygnał. Zadzwoniłam do Marco, przyjaciela który mieszka w  dolinie. Mieliśmy zamiar u nich przenocować. Marco obiecał podjechać po nas do schroniska Alpe Selle, ale my niestety zeszliśmy gdzieś indziej. Znaleźliśmy się na jakiejś polnej drodze. Ucieszeni, że już nie musimy się bać upiornych trawek pobiegliśmy drogą prosto w dół…

a potem biegliśmy tak jakieś dwie godziny. Zorientowaliśmy się, ze coś jest źle, ale nie wiedzieliśmy gdzie idziemy. Marco i Daniele czekali na nas w całkiem niedobrym miejscu, tam gdzie powinniśmy dojść według ostatniego szlakowego drogowskazu. My musieliśmy zejść aż na dno doliny- czyli około 2000 m. Na samo wspomnienie nadal bolą mnie pięty.

Dopiero niemal na samym dole (a przynajmniej tak to wyglądało- dolina Pellice jest upiornie głęboka) znaleźliśmy drogowskaz- Pertusel 1 godzina. Zadzwoniłam. Marco przejechał do Pertusel ( to wcale nie było blisko), a my zwlekliśmy się tam już o zmroku.

-Co wy macie za mapę? -zapytał kiedy się tłumaczyłam

-A… właściwie to taką, którą kiedyś dostałam od ciebie w prezencie- wyjaśniłam…

no i to by było na tyle. Na mojej mapie nie było ani oznakowanego pięknie szlaku, ani drogi do Pertusel, co dziwniejsze nie było ich również na dobrych mapach, które Marco miał u siebie w domu. Kto i po co to oznakował nadal nie wiemy :)

Co ciekawe łażąc tam później latem Marco znalazł jeszcze jeden równie stromy, równie trudny i równie perfekcyjnie oznakowany szlak. Kto wie ile ich tam jeszcze jest :)

 

 

 

Share

Alpi Valdesi cz 2

<—Rano oblazła nas mgła, ale dość szybko wydostaliśmy się ponad chmury.

Domek zaznaczony na mapie na Passo della Longia nie był schronem- to kolejny wojskowy barak.  Nadawałby się nawet na biwak- miał drzwi, okna i dach, ale niestety wykorzystywały go kozy więc cała podłoga była gęsto pokryta bobkami.

Poszliśmy dalej na Col de Frapier i tam znaleźliśmy kolejne wojskowe baraki. Najwyraźniej była nimi obstawiona cała grań. Część była już w ruinie, część w doskonałym stanie.

Nad granią przewalały się chmury i kiedy usiedliśmy, żeby to sfotografować dogonili nas ludzie zmierzający na Gran Queyron. Wejście było widać- to tylko kawałek od baraków, nie poszliśmy tam jednak, bo jak zwykle jakoś nie bardzo nam się  chciało.

Od schroniska Lago Verde podchodził spory tłum i wizja tłoczenie się na błotnisto- kamienistym szczycie nie porywała. Żadne z nas nie jest kolekcjonerem szczytów.

Postanowiliśmy zejść i podejść na widoczną na horyzoncie grań- intrygująco opisaną na podarowanej nam mapie.

Na zejściu leżały jeszcze płaty śniegu. Sama ścieżka nie była chyba zbyt często uczęszczana, znaleźliśmy ją jednak bez problemu.

W rejonie Lago Verde jest bardzo dużo szlaków. Samo schronisko ( już je kiedyś widziałam) to typowy alpejski moloch.

Nie zostalibyśmy tam, nawet gdyby była brzydka pogoda. Posiedzieliśmy chwilkę podziwiając chmury zasłaniające i odsłaniające Gran Queyron,

a potem zaczęliśmy podchodzić w kierunku grani. Od lago Verde można było już zejść do Doliny Pellice, ale mieliśmy przed sobą jeszcze jeden dzień i postanowiliśmy wykorzystać go do końca. Ścieżka okazała się wojenną drogą, łatwą, szeroką, często wręcz wybrukowaną, a na kawałkach oberwaną , eksponowaną i trochę powietrzną. Miejscami trafiał się jeszcze śnieg. Widok zasłaniały i odsłaniały chmury.

Zbocza pięknie porosły rododendronami, żarnowcami i karłowatą wierzbą o srebrzystym odcieniu liści. Bardzo interesujący ogród. Ścieżka długo wlokła się trawersem poniżej grani, racząc nas tylko jednostronnym widokiem- urozmaiconym przez teatr chmur. Przy wichurze chmury kotłowały się pokazując nam piękne, ale w większości białe widoki.

Sytuacja zmieniła się kiedy wyszliśmy na grań. Druga strona była bezchmurna, a właściwie chmury były tam znacznie niżej. Wiało okropnie.

Postanowiliśmy zaszaleć i przenocować na szczycie Mont Giulian. Znaleźliśmy nawet kolibę.

Pomimo oszałamiających widoków, nie udało nam się jednak  długo wytrzymać. Dobudowaliśmy po kawałku ścian, jednak wichura uniemożliwiała nawet ugotowanie łyka wody. Na skale powyżej miejsca gdzie udało nam się obudować kamieniami kuchenkę ktoś napisał  kredką „Good luck!” Hmm… doczekaliśmy do zachodu słońca,

a potem co sił w nogach polecieliśmy biegiem w dół. Udało nam się zwlec na Col Giulian. Już po ciemku. Nie było bardzo trudno, chociaż miejscami stromo. Zbiegłam szybciej i znalazłam jeszcze miejsce prawie się nadające na namiot. Nie narzekaliśmy, w tej sytuacji nie było na co. Postawiliśmy naszą chybotliwą pałatkę, wleźliśmy ufnie do środka , próbowaliśmy grzecznie zasnąć, a potem już całkiem po ciemku zwinęliśmy łopoczące cholerstwo i ułożyliśmy się spać pod gołym niebem. Pod sklepieniem pełnym bardzo jasnych gwiazd. Wichura tak tłukła namiotem, że nie dawało się nawet zdrzemnąć.  Worki biwakowe też łopotały, ale jeśli się je podwinęło pod siebie nie było wcale aż tak bardzo źle.

Obudziłam się o świcie, sfotografowałam Monte Viso ( warto było), a potem widząc że Jose wciaż jeszcze śpi przysnęłam jeszcze na dłuższą ( jak się okazało) chwilę:)—>

Share
Translate »