Ecrins cz6: Entre les Aigues- Pas de la Cavale

Rano zebraliśmy się dość szybko, bo przy kolibie gdzie spaliśmy nie ma wody. Widoczny z daleka wodospad wpada pod piarg i lodowaty strumień  wypływa w samym korycie rzeki płynącej dnem kanionu. Można tam zejść, ale nie od samej koliby tylko znacznie wyżej z drogi. Postawiliśmy w tym miejscu kopczyk. Nabranej wieczorem wody wystarczyło na śniadanie, ale już nie do prania i mycia.

Zanim doszliśmy do Entre les Aigues zachmurzyło się, a chwilę po tym jak porozwieszaliśmy na mostku pranie, zaczęło padać. Lodowiec na który się wybieraliśmy zakryła chmura,  spotkani na parkingu ludzie powiedzieli, że ma lać przez kilka kolejnych dni, więc zdecydowaliśmy się iść dalej GR54.

Początkowo szlak biegnie wznoszącą się łagodnie doliną.

Potem mija Cabane Lacroix- do której dobudowano piękny i bardzo przytulny schron.

Ucieszyliśmy się, bo do tej pory wydawało nam się, że bezpłatnych schronów w Alpach z roku na rok ubywa. Najwyraźniej wcale nie. Ten był zupełnie nowy. Należał do gminy Valloiuse, podobnie jak dzieląca z nim ścianę cabana. W schronie nie ma wody. Źródło jest wewnątrz pasterskiej części. O wodę trzeba poprosić. W tym roku w Cabane Lacroix dyżurowały dwie młode i bardzo sympatyczne dziewczyny wypasające wielkie stado owiec.

Z tego co mówiły wynika, że we francuskich Alpach powstają nowe schrony, bo wzrasta zainteresowanie wędrowaniem po długodystansowych szlakach.  Niestety nowe schrony nie są zaznaczone na mapach, więc nie wszyscy o ich istnieniu wiedzą. Nad drzwiami tego był napis Abri Randonees. Schowaliśmy się tam na chwilkę, żeby zjeść, bo wciąż lało.

Powyżej cabany dolina wznosi się. Piętra rododendronów przechodzą w kamienny rumosz i śnieg.

Przed Pas de Cavale teren robi się bardziej dziki, a na mapie drogę znaczą kropeczki. Im wyżej tym trudniej. Ścieżynka ginie pod mokrym śniegiem (pod koniec lata na pewno jest tam łatwiej), a potem zupełnie znika w rozmiękłym błotnistym zboczu. Na oko stok jest wysypany drobnym łupkiem, jednak przy bliższym kontakcie „skała” kruszy się i rozpada. Płytki łupku łamią się i gną, pod naciskiem choćby buta czy kija. Wszystko osuwa się i zjeżdża po stromym zboczu. Zapadaliśmy się w błotnistą breję prawie do pół łydki, więc spróbowaliśmy dostać się na płat śniegu, który wyglądał trwalej. Mi się udało kawałek przejść, a Jose Antonio osunął się i spory kawałek zjechał. Zatrzymał go czekan uwieszony na tyle plecaka.

Trochę się wystraszyliśmy. Do tej pory nie martwiliśmy się trudnością drogi, bo to przecież tylko GR!. Teraz nabraliśmy respektu. Po głębszym namyśle założyliśmy raki i nawet wyciągnęliśmy czekany.  Dopiero widząc łupki nabijające się na zęby raków zrozumiałam skąd wzięły się podziurkowane skały, które dziwiły mnie chwilę wcześniej. Nasi poprzednicy, grupka wystraszonych Francuzów, która z ulgą zwaliła się na ziemię przy pierwszych trawkach ( nie słuchając moich wyjaśnień, że kilkaset metrów dalej mogą się schować pod dachem), najwyraźniej też musiała użyć tu raków. Łupek miał twardość żółtego sera. Podobnie się też kleił… niestety jego kolor był raczej nieciekawy. Bardzo szybko wysmarowaliśmy się czarnym błotem po pas i wyglądaliśmy okropnie.

Za granią zrobiło się jeszcze gorzej. Przestało padać, ale nalazła na nas chmura i trudno było znaleźć drogę. Szłam pierwsza, i przez jakiś czas udawało mi się znajdować wąziutką, wysoko  zawieszoną nad kilkuset metrami prawie pionowego błota ścieżkę. Trawersowała stok. Niestety robiło się coraz ciemniej i w końcu  zupełnie zgubiłam drogę w plątaninie niewyraźnych, ledwo się trzymających podłoża skał.

Nie doceniliśmy trudności GR-u. Nie mając innego wyjścia zeszliśmy wprost w dół po bardzo stromym zboczu i rozbiliśmy namiot na pierwszej płaskiej trawce. Byliśmy oblepieni jak bałwany. Wszystko było nasiąkłe czarną breją i mokre.  Po stoku spływały zamulone strumyczki. Wciąż byliśmy jeszcze bardzo wysoko. Pas de la Cavale to ok 2700 m, więc było bardzo zimno. Obok naszej łączki- pełnej świeżych świstaczych nor, biegła schodząca w dół, oznakowana ścieżka- wariant GR-u, ale nie mogliśmy się w ogóle dopatrzyć śladu zgubionego trawersu w błotnistej ścianie. Postanowiliśmy odłożyć problem do rana i iść spać.

Share

Ecrins cz5- Glacier Noir- Vallouise- Entre les Aigues

Hej, wróciłam więc… wracam też do przerwanej relacji z Ecrins :)

Przejście przez Glacier Noir zajęło nam ze dwie godziny, troszkę czasu zeszło też na pokonanie moreny i zwalisk kamiennych bloków tuż przed nią. Zawróciliśmy sprzed samej grani nie dochodząc na Col de la Temple. Zachmurzyło się, a na górze potwornie wiało. Niemal odrywało od podłoża. Chociaż pomysł przejścia na drugą stronę był kuszący, zostalibyśmy odcięci od naszych pozostawionych w sklepie  „niepotrzebnych” rzeczy, a powrót przy złej pogodzie byłby niemożliwy. Drugą stronę gór z miejscowością Berarde oddzielały lodowce i wysokie przełęcze, ewentualnie jakieś 150 km dróg. Z odrobiną żalu zawróciliśmy i poszliśmy lodowcem w dół. Kiedy rano przechodziliśmy przez stromy płat śniegu przecinający morenę (na zdjęciach z poprzedniej strony widać kreskę- „ścieżkę”) lód był jeszcze zmrożony po nocy i raki świetnie trzymały. Jednak po południu kiedy schodziliśmy tą sama drogą lód rozmiękł, a pod spodem pojawiły się podejrzane dziury. Szłam pierwsza i zamiast trawersować stromiznę zeszłam wprost na dół nie słuchając protestów kolegi. Szliśmy związani więc nie miał biedak wyboru. Dzięki temu zeszliśmy pod sam wodospad i mamy piękne, bardzo dramatyczne zdjęcia czoła Glacier Noir (w poprzednim wpisie). Tak naprawdę bałam się chyba na zapas, bo czwórka Francuzów schodząca z pół godziny po nas utrzymała się na podejrzanym zboczu, a żaden ze śnieżnych mostków się  nie zarwał. Zeszliśmy tak jak pokazuje mapa, po zasypanym skalnym rumoszem i w zasadzie niewidocznym jęzorze- nie patrzyłam na zegarek, ale chyba szliśmy ze dwie godziny.

W łatwiejszym terenie zbiegliśmy do drogi i udało nam się złapać stopa do wsi- dla jednej osoby. Do sklepu ze sprzętem wpadłam na 5 minut przed zamknięciem. Bardzo uprzejmi ludzie, mają też mały warsztat naprawczy-  musiałam wymienić nadłamaną końcówkę kija, palnik niestety kupiliśmy nowy, zerwanego gwintu nie dało się już naprawić. Jose dojechał na dół chwilę po mnie. Objuczeni  odłożonym na klika dni zapasem brudnych skarpet, nieużytecznymi już mapami… namiotem i innymi jak się okazało prawie zbędnymi rzeczami powędrowaliśmy ścieżką przy kempingu w dół i kolejną doliną do góry w kierunku Valon de Clapouse. Podejrzane chmurska, które zawróciły nas z Col de la Temple gdzieś znikły i nawet bardzo nie wiało. Doszliśmy jeszcze na niezbyt płaską łąkę z widokiem na Mont Pelvoux i z braku miejsca na robicie namiotu rozłożyliśmy na skraju lasku worki biwakowe.

Niestety nocą chmurska wróciły i zaskoczył nas ulewny deszcz. Mój worek przemókł, worek Jose został suchy. Doczekałam do rana, bo i tak nie było sensu wychodzić. Głupio było tak leżeć słuchając ulewy i zastanawiać się jak dużo wody zebrało się już w moim śpiworze. Nie było zimno.

Rano zebraliśmy się  jak najszybciej umieliśmy i zbiegliśmy ścieżką w dół. Las był pełen niezwykłych, bujnych kwiatów.

Ociekając wodą schowaliśmy się  pod wiatą informacji turystycznej w Ailefroide, a ja widząc otwarty kościółek pobiegłam jeszcze na mszę. Ku naszemu zaskoczeniu msza zakończyła się małym przyjęciem – pod „naszą” wiatą. Być może normalnie odbywało się przed kościołem, ale wciąż szalała ulewa. Starsi ludzie- garstka stałych mieszkańców Ailefroide- poczęstowali nas jakimiś słodyczami i alkoholem, po którym nie zważając na strugi deszczu zdecydowaliśmy się zejść GR54 aż do Vallouise i podejść kolejną doliną w kierunku lodowca Ancient Glacier du Seilan powyżej schroniska les Bans. Obeszliśmy w ten sposób grań Pointe de Clapouse. Ten odcinek GR54 nie jest fascynujący. Początkowo biegnie ścieżką wśród lasków i łąk, potem wąską drogą.

Rzeki wezbrały i przez klika godzin słuchaliśmy złowrogich, przypominających grzmoty jęków toczonych po dnie wielkich kamieni. Przemokliśmy doszczętnie, najbardziej ucierpiały oczywiście buty.

W bardzo długiej dolinie powyżej Vallouise nie spotkaliśmy nikogo. Drogą nie jechał też żaden samochód, poza pickupem z ludźmi poszukującymi krów łażących niebezpiecznie blisko szalejącej rzeki. Woda wezbrała tak, że strach było podejść.  Rzeka buczała i chlapała, w wielu miejscach wylewając na łąki i drogę. Już z dość daleka widzieliśmy jak młodzi Francuzi wyganiają w górę zabłąkane krowy ryzykantki gramoląc się po bardzo rozmiękłym błotnistym zboczu.

Kilkadziesiąt metrów za malowniczym, ale niestety zamkniętym kościółkiem (na mapie to miejsce nazywa się Beassac) znaleźliśmy dużą kolibę. Przenocowaliśmy pod kamieniem i nawet udało nam się wysuszyć trochę rzeczy. Było już za późno, żeby iść do schroniska les Bans. Zresztą i ono, jak każde inne położone wysoko w Ecrins wymagało wcześniejszej rezerwacji, ale to odkryliśmy dopiero rano dochodząc do parkingu w Entre les Aigues.

Share
Translate »