Apuane cz5 Rifugio del Freo

Obudził mnie łomot okiennicy.  Upiorny, nerwowy, tuż nad moją głową. Nie od razu rozpoznałam co to. Fotografując wieczorem gwiazdy ani przez chwilkę nie wierzyłam, że pogoda się zmieni. Wiedziałam, że tak będzie, ale nie docierało do mnie. Teraz nie było już wątpliwości. Wył wiatr. Padało. Niechętnie wywlokłam się z cieplutkiego śpiworka rozłożonego na kamiennej podłodze. Moja karimata z natury i tak gruba wylądowała na jakiejś innej (tutejszej) i śpiworze znalezionym w szafie. Dobrze mi się na tym spało. Wymacałam jakoś latarkę, znalazłam buty. Na szczęście udało mi się uchylić okno i poskromić hałasującą okiennicę. Panowie, którzy wieczorem rozpalili mi ogień zalecali wyjście przed świtem. Podobno wtedy miało najmniej padać. Było dopiero po północy więc sprawdziłam czy na pewno zadziała budzik i spokojnie przespałam do rana.

Razem z alarmem usłyszałam plusk. Lało. Za oknem kłębiła się mgła. Dopiero kiedy pojaśniało pojawiły się kontury drzew. Mokra ścieżka. Po wieczornym lodzie nie było już nawet śladu. Ciepło, sporo powyżej zera. Ubrałam się we wszystkie warstwy. Otuliłam niezawodną peleryną. Dopóki szłam schowana za granią było ok. Na przełączce, którą widziałam kątem oka wieczorem wichura tak siekła po twarzy wodą, że zdecydowałam się posłuchać rady i obejść górę. Nie iść przez szczyt. Zeszłam kamienistym, piarżystym żlebem- dolinką Bora Canal. Udało mi się zrobić dwa zdjęcia w chwilach kiedy troszkę słabł deszcz. Lało solidnie. Po skałach ściekała woda. W zakamarkach leżał jakiś śnieg. Naprawdę niewiele widziałam. Niżej ścieżka spotkała inną, też znakowaną. Skręciłam w trawers i długo szłam przez bukowy las. Udało mi się na chwilkę schować w płytkiej grocie, stąd zdjęcie. Czas leciał niepostrzeżenie i ze zdziwieniem zauważyłam, że już po dziesiątej. czyli zaraz dorwie mnie ten najgorszy deszcz!

Rzeczywiście padało coraz mocniej. Kilkadziesiąt minut dalej znów udało mi się na chwilkę schować. Tym razem w przydrożnej kapliczce. Pełno ich w Apuane i do każdej z nich można wejść. Usiadłam, zjadłam, zrobiłam zdjęcie. Deszcz nieustannie rósł. Ktoś, kto siedział tu przede mną zgromadził spory zapas drewna. Pewnie było już całkiem suche… Porzuciłem je jednak, zawinęłam się w moją pelerynę i wyruszyłam do schroniska Freo. Przecież ktoś tam dziś na mnie czekał.

Ulewa dopiero się rozkręcała. Rano zastanawiałam się czym różni się 10 od 50 mm/h i ile to naprawdę jest. Teraz widziałam. Wody przybywało z każdą chwilą. Strumieniami spływała po drzewach. Wyglądało to komicznie, tak jakby buki sikały. Próbowałam to sfotografować, ale wyszło nieostro. Na wszelki wypadek schowałam aparat do plecaka. I tak był już bardzo mokry. Od szyi gdzieś z ramienia czy kaptura wpływał mi za dekolt strumyk. Czym wyżej podchodziłam tym więcej robiło się przede mną błota. Zrudziała rzeka wylazła z brzegów. Skończył się las i zaatakował mnie wiatr. Czyli Freo musi być już bardzo blisko. Minęłam kolejną kapliczkę jakoś przelazłam przez rozlane błocko i wyszłam wprost na schronisko. Freo jest różowe i duże. Wewnątrz powitała mnie trójka ludzi. Z entuzjazmem z jakim wita się starego znajomego. Spędziłam z nimi piękne popołudnie i bardzo miły wieczór. Byłam jedynym gościem. Dużo gadaliśmy. Aleksander, antropolog, Chorwat od lat mieszkający we Włoszech zlewał zrobione jesienią nalewki (spróbowałam każdej) była jeszcze sympatyczna dziewczyna i Stefano (to on prowadzi Freo), który mi dużo opowiedział o szlakach i na koniec pokazał stary album. Analogowe (oczywiście), bardzo piękne fotografie z dwutygodniowego trekkingu w Apuane, który przeszedł z kolegą w 1992 roku. Zafascynował mnie. Natychmiast postanowiłam zobaczyć te same miejsca. Byłam ciekawa jak się zmieniły, i czy uda mi się je odnaleźć. Długo przesiedziałam nad swoją i nad schroniskową mapą. Stefano pokazał mi jak iść. Wcale nie tak jak prowadzi dzisiejszy, zaznaczony na mapie grubą kreską szlak. Oby tylko nie lało… myślałam wyglądając przez okno na szalejącą, upiorną ulewę. Ścianę deszczu, który na dole zamieniał się w jezioro błota, zalane łąki, wzburzone ścieżki. Krople wielkości dużych wiśni bębniące w przybudówki i daszki tak jakby chciały to wszystko zniszczyć. Dobrze, że tej nawałnicy uciekłam, cieszyłam się grzejąc się w cieple kominka. Moje rzeczy schły spokojnie na sznurkach. Wieczorem Stefano włączył generator i podładowałam trochę baterie. Myślałam, że to moja ostatnia szansa. Stefano sprawdził wszystkie kolejne schroniska. Człowiek w Puliti, który dla mnie był tylko głosem po drugiej stronie słuchawki (na której wisiał Stefano) obiecał zostawić mi otwartą łazienkę, a w niej butelkę wody. Nie mógł zostać. Znów usłyszałam litanię rzeczy, które mam.- Tak, ma jedzenie i palnik, ma ciepły śpiwór, ma namiot…

Od bardzo dawna nikt się tak o mnie nie troszczył.Dostałam jeszcze jedzenie na zapas i rachunek, wcale nie wysoki. Najciekawsze i chyba najprzyjemniejsze było przebywanie wśród ludzi, którzy robią dokładnie to co chcą. Ciekawe doświadczenie. Zajrzyjcie tam kiedyś. Myślę, że warto.

PS: Freo ma duże wygodne sypialne sale i czyste ładnie zrobione łazienki. Załoga sypia tak jak wszyscy goście, na zbiorówkach. Gotuje się na kominku w jadalni i tam też spędza się wolny czas. Stąd może to wrażenie, że jest się „swoim”, nie klientem czy nawet gościem.

Share

Apuane cz4 Nowy Rok

Dzięki tak nietypowej sylwestrowej nocy 1 stycznia przed świtem byłam rześka jak skowronek i spakowana. Wywieszony na kapliczce namiot prawie mi wysechł, niebo było gwiaździste i czyste, trzymał lekki mróz. Długo szłam przez piękny las wygodną, szeroką ścieżką. Drzewa zasłaniały mi troszkę widok, ale ponieważ były bezlistne nie cały i nie zawsze. Nad morzem było troszkę mgliście, poza tym nic nie uzasadniało nieodwołalnie złej prognozy pogody. Nie chciało mi się wierzyć, że ma się zepsuć. Słoneczne światło ścieliło się nisko odbijając w gładkich bukowych gałęziach. Czasami robiło się skaliście i stromo, ale nie było tam nic trudnego. Doszłam tak do lekko oszronionych rozstajów, troszkę zaśmieconych skórkami z pomarańczy. Ścieżka na wprost wyprowadzała na pięknie poszarpany grzbiet, znak zapowiadał trudności. EE- znana mi z Alp tabliczka informująca, że trudność przekracza T3. Nic takiego, ale miałam bardzo ciężki plecak. Ta trasa miała też wariant z via ferratą, chyba bardzo popularny, sądząc po zaśmieceniu. Zastanawiałam się chwilkę i ominęłam to. Nie wiem czy słusznie. Wtedy się z tej innej ścieżki cieszyłam. Była niepopularna, pusta i dzika, a z góry z grani dobiegało mnie głośne gadanie. Zamiast ekscytujących górskich trudności wybrałam spokój. Plusem była niespodziewanie znaleziona woda, kapiąca do wymurowanej z kamieni studzienki. Wypiłam nią spóźniony toast za Wasze zdrowie. Pyszna była. Dalej szłam znów pięknie przez zrudziałe łąki i lasy z dalekim widokiem. Alpy Apuańskie wypiętrzyły się wysoko ponad falujące pagórki i wybrzeże, i większość zdjęć sięgających poza same góry wygląda jak z samolotu. Byłam tym zafascynowana. Cieszyłam się słońcem, refleksami jakie tworzyło w ogołoconym z resztek liści lesie. Spotkaniem z wolno biegającym koniem.

Idąc dalej trawersem doszłam na przełęcz gdzie był niestety tłok ( 4-5 osób). Ten trudny kawałek przyciągnął sporo ludzi. Był przecież wolny, świąteczny dzień. Do tego widok-wprost cudowny, skalna maczuga na tle półprzezroczystych mgieł. Siedziałam tam długo i żal mi się było ruszyć. Schronisko Rossi było już niedaleko, najwyżej z godzinę, tuż za wysoką, trawiastą granią. Ludzie spotkani na przełęczy mówili, że jest otwarte. Tak też mi się wydawało, przecież nocą widziałam błyski fajerwerków. Zresztą w internecie wyczytałam, że otwarte w weekendy i święta, czyli chyba w Nowy Rok też. Nie spiesząc się, bo nie było do czego, i bo mój plecak był jednak zbyt ciężki wdrapałam się na grzbiet robiąc po drodze mnóstwo zdjęć. Czym wyżej tym więcej tonących w lekkiej mgiełce grzbietów, tym bardziej nasycona smuga pomarańczowego  światła odbitego w morzu. Pięknie.

Ostatni fragment trasy jest skalisty, trzeba się nawet przytrzymać rękami. Przeszłam to już chwilkę po zmroku. Schronisko było schowane w mroku, ale na dalekich pasmach gór złapałam jeszcze wystarczająco dużo światła żeby udało się zdjęcie z ręki. Potem szybko zapadła noc. Rossi było nieczynne. Wiał bardzo zimny wiatr. Zrzuciłam plecak i poleciałam poszukać wody. Zaznaczone na mapie źródło kilkadziesiąt metrów za schroniskiem obrosło soplami i bałam się, że zamarznie na kość. Schronisko zostawiło mi salę zimową. Kamienny przedsionek z kominkiem i stołem. Skręciłam maszynkę. Nastawiłam kubek. Przydałaby się ciepła herbata. Kiedy ściągnęłam spodnie żeby założyć wszystkie warstwy jakie ze sobą miałam (to 1600 m, dużo zimniej niż w poprzednich dniach), drzwi otworzyły się niespodziewanie i do wnętrza wpadło dwóch młodych mężczyzn i wiatr. Świeciliśmy sobie nawzajem po oczach więc pewnie nigdy bym ich nie rozpoznała.

-Zamknięte?-z niedowierzaniem szarpali prowadzące w głąb budynku drzwi. Przytaknęłam.

– i masz zamiar tu sama spać?- Mhmmm- skinęłam głową.

-nie rozpalasz?- Rozpalenie nawet mi nie przyszło do głowy. Wciągnęłam do końca spodnie. Poprawiłam puchową kurtkę. Tak ubrana nie potrzebowałam już więcej ciepła- Nie jest mi zimno- powiedziałam.

-Poczekaj chwilę- Włosi byli zdecydowani i bardzo ruchliwi. Wybiegli na dwór i za chwilkę łamali w ekspresowym tempie sterty zmrożonych patyków. Cierpliwie rozpalili ogień kupką uschniętych traw i ogłoszeniami zdartymi ze ścian. -Sami są sobie winni- skwitowali widząc mój zdziwiony wzrok- Mieli być otwarci. Oglądaliśmy zachód słońca z góry i przyszliśmy tu na lampkę wina. Dziwne, że nikogo nie ma…

Zaproponowałam herbatę, ale mieli w termosie swoją. Nie zostawali na noc. Ten ogień był tylko dla mnie. Pouczona, że muszę dokładać, wyposażona w stertę połamanego drewna i mnóstwo dobrego, a ciężkiego jedzenia, którego sama tu z braku sił nie wniosłam, długo siedziałam w ciepłym i rozświetlonym ogniem wnętrzu zastanawiając się nad niezwykłą uprzejmością Włochów.  Panowie wypili łyk i tak samo szybko jak tu weszli polecieli w dół.

-Za godzinę będziemy pod prysznicem- zaśmiali się zostawiając mnie samą w śród hulającej po grani wichury. Wcześniej zadzwonili jeszcze do domu, spytali o numer kolejnego na tej trasie schroniska, i wyjaśniając mi,  że ma się zmienić pogoda ustalili, że na pewno nie trafię na zamknięte drzwi.

Niewiele rozumiem po włosku, ale zabawnie było obserwować jak nieznany mi jeszcze człowiek z Refugio Freo wypytuje kim jestem i czy dam sobie radę sama.

-Tak, ma kurtkę i puchowy śpiwór. Tak, ma coś od deszczu i raki… Jedzenie też ma. Nie, raczej nie zginie…

Dostałam jeszcze kilka instrukcji jak pójść gdyby widoczność okazała się bardzo zła. Niewiele wskazywało, że pogoda aż tak się zmieni. Niebo nadal było świetliste i czyste. Tylko doliny robiły się coraz bardziej zamglone. Wiatr naciągał na nie strzępy ciemnych mgieł. Światełka rozmazywały się i gasły. Kiedy wyszłam koło 8-mej wszędzie wokół było już całkiem mętnie, ale nade mną wciąż świecił ocean gwiazd.

Rano za oknem było zupełnie biało. Mleko i gęsty, ulewny deszcz.

Share
Translate »