Kofa National Wildlife Refuge: Kofa Cabin-Hoodu Cabin

Kofa Cabin powstała w latach 30-tych XX wieku, kiedy ustanowiono rezerwat, a grupa młodych ludzi, w większości pochodzących z lokalnych plemion pracowała przy budowie zbiorników, które miały zatrzymać wodę dla dzikich zwierząt. To skromna, kamienna chatka, hojnie udostępniona turystom. Sprawiło mi przyjemność bycie tam, chociaż nic w zasadzie nie robiłam. Poszłam po wodę, była zielona (jak zwykle w zbiornikach dla zwierząt), umyłam się, dobrze zjadłam, połaziłam po okolicy i wieczorem rozpaliłam ognisko. Wydawało mi się najpierw, że nie ma z czego, kilka szczapek zostawionych przy piecu uznałam ze depozyt dla kogoś kto zmarznie czy zmoknie. Jednak kiedy się tak snułam po placu wokół chatki odkryłam, że każdy stary ślad po ognisku jest otoczony odpadkami z rąbania, drobnymi patyczkami, resztkami nadpalonych gałęzi. Uzbierałam to i zdziwiłam się na jak długo wystarcza. Tutejsze drewno było ciężkie, bardzo żywiczne. Dym pachniał inaczej niż nasz, wręcz nieprzyjemnie, jakbym dodała asfaltu. I tak musiały pachnieć biwaki na Dzikim Zachodzie, kowbojskie obozowiska, piecyki pionierów. Obco.

Gdybym chciała dojść do następnej chatki drogami musiałabym bardzo się sprężyć, a tego mi się wcale nie chciało. 34 km to sporo przy krótkim zimowym dniu. W zamian wyruszyłam bez szlaku na wprost przez góry celując w najbliższą studnię (wiatrak). I trafiłam, a trasa była bardzo ciekawa. Gęste od kwitnących zarośli washe, płaty kamienistej pustyni usiane pięknymi kryształami kwarcu, niskie górki z dalekim zamglonym widokiem. Poczułam się rozczarowana kiedy znów trafiłam na drogę. I kolejny raz po południu kiedy mapka (ulotka, którą dostałam od rowerzystów) pokazała wodopój tak nieprecyzyjnie, że wystraszyłam się, że go minęłam.

Jak na zamówienie (bo tak było przez cały ten wyjazd) zobaczyłam dym z ogniska, a kiedy podeszłam bliżej namioty i 4 mężczyzn, którzy minęli mnie wczoraj przed Kofa Cabin. Niewiele wywnioskowałam z ich mapy, ale dostałam wodę i 4 wspaniałe energetyczne batony. Tak jak ja snuli się po rezerwacie, tylko nie pieszo, ale kładami. Miło było z nimi porozmawiać. A wodopoju wcale nie zgubiłam, był tuż przy chatce.

Hoodu Cabin bywa nazywana Hiltonem i faktycznie jest bardzo wygodna. Zbudowano ją w latach 40-tych XX wieku, dla kowbojów sprawdzających ogrodzenia dla krów. Na ścianach zostały oryginalne mosiężne numery, dzięki którym złożono domek z przygotowanych wcześniej gotowych ścian.

W później dobudowanej części była łazienka z prysznicem, odłączona jednak od wody, podobnie nieczynna była kuchnia (węglowa lub może na drewno), ale w niczym mi to nie przeszkadzało. Zamiotłam, bo było tam sporo kurzu, nakryłam łóżko namiotem (zawsze tak robię) i poczułam się jak w prawdziwym Hiltonie. Tym bardziej, że szafka na jedzenie była pełna, sporo rzeczy było świeżo przeterminowanych (więc nie miałam wyrzutów sumienia żeby je zjeść) i kiedy policzyłam wszystko co miałam, co dostałam od Terrego, rowerzystów i 4 panów wyszło mi, że mogę sobie pozwolić na jeden leniwy dzień.

Spałam, czytałam książkę dla dzieci (o chomiku:), do wyboru była jeszcze Danielle Steel), piłam herbatę ze słodkim (niezdrowym) syropem, poszłam na spacer, zrobiłam kilka zdjęć i wieczorem znów rozpaliłam ognisko. Tuż przed nocą odwiedził mnie zdziwiony rowerzysta. Oczy jak denka od słoików… Biegał nerwowo po kuchni, widziałam jak ukradkiem zjadł jeden z zostawionych obok książek cukierków, ale kiedy go zagadnęłam czy nie jest głodny, uciekł, chociaż proponowałam, że się przesunę i zrobię miejsce. Amerykańskie chatki są dostępne na zasadzie „kto pierwszy ten lepszy” i być może nie wypada się narzucać. Ściemniało się już i było mi chłopaka żal. Miał tak mikroskopijne sakwy, że chyba nie zmieściłby się tam namiot, nawet tak maleńki jak mój. Nie wspominając już o zapasie wody.

Share

Kofa National Wildlife Refuge: Palm Canyon-Kofa Cabin

Kiedy dopiłam herbatę deszcz osłabł. Pomyślałam, że to już pewnie koniec, bo przecież chyba nie powinno długo padać na pustyni. Grota była zresztą zbyt ciasna żeby tam siedzieć, więc wyszłam i zanim dotarłam do parkingu solidnie zmokłam. Ubity kołami teren był pozalewany kałużami, w jednej stał mały kempingowy samochód. Ludzie wewnątrz wyglądali jakby się zastanawiali czy wyjść, więc odważyłam się spytać o mapę. Mieli altas i parkową ulotkę z Yumy. Mieli też ładowarkę i wodę, i w ten sposób sprawdziła się rada Terrego- wszystko to miałam przecież znaleźć w Palm Canyon. Oprócz ulotki dostałam wspaniałe ciastko, upieczone z mąki migdałowej.

Weszłam do samochodu tylko na moment (żeby nie oglądać mapy na deszczu), ale zaczęliśmy rozmawiać. Moi gospodarze byli parą rowerzystów z Arizony. Oboje na emeryturze. Przejechali już północno wschodnią część rezerwatu, pokazali mi gdzie widzieli wodę. Teraz zastanawiali się nad Palm Canyon, ale w tą pogodę jakoś im się bardzo nie chciało. Kiedy powiedziałam co tam jest (nic nie ma) zdecydowali się przejechać na upatrzone wcześniej miejsce biwakowe. Myślałam żeby wysiąść i poczłapać do kałuży, którą widziałam rano, ale okazało się, że miejsce gdzie zamierzają nocować jest ciekawsze. Bardzo bliskie tego gdzie spędziłam poprzednią noc i miałam fascynujący widok na skały. Wróciłam tam z nimi samochodem i miałam wrażenie, że pieszo poszłabym szybciej- rzecz jasna skrótem, tak jak tu przyszłam. Droga kręciła, była wyboista i dziurawa, toczyliśmy się powolutku, deszcz narastał, chmury opadały. Zamglona, zszarzała pustynia wyglądała fantastycznie. Stawaliśmy co i rusz, i wychodziliśmy robić zdjęcia. Parking był pusty, woda stała na ubitej ziemi i musiałam troszkę odejść żeby znaleźć bezpieczne miejsce. Wybrałam idealnie, namiot aż do końca stał na suchym (to znaczy nie stał w kałuży).

Zanim go postawiłam przemokłam do bielizny i zostało mi tylko wleźć do śpiwora. Było dopiero wczesne popołudnie. Miałam sieć, słabą, ale czasem działała. Prognoza pogody była paskudna. Miało padać prawie przez dobę. Spałam, czasem sobie coś ugotowałam, aż do wieczora nic się nie zmieniło, a kiedy obudziłam się po północy (bo zmarzłam) zobaczyłam, że na szczytach leży śnieg. Kiedy się obudziłam kolejny raz leżał też na namiocie. Warstwa musiała być gruba, bo tropik osiadł i wewnątrz było bardzo ciasno. Strząsnęłam wszystko, podstawiłam garnek i pudełko na jedzenie (niech łapią wodę) i znów się obudziłam przed świtem. Niebo różowiało, już miałam nadzieję że to koniec, ale skąd… Padało jeszcze do 10-tej. Śnieg z deszczem, potem już tylko deszcz. Było mi żal, że nie uchwyciłam na fotografiach białej kołderki na namiocie, na kaktusach. Sfotografowałam tylko to co zostało. Śnieg utrzymał się w cieniu i na szczytach. Chmury znikły. Ziemia parowała, światło sączyło się cudownie przez lekką mgłę. Obeszłam okolicę, zrobiłam dużo za dużo zdjęć. To było fantastyczne uczucie. Świat zupełnie nierzeczywisty, bajkowy. Przesuszyłam jeszcze troszkę śpiwór. Nocą deszcz zacinał i odbijał się od ziemi (od kamieni) z tak dużą siłą, że udało mu się dostać do sypialni. Front nie osłania wejścia całkiem i ta szczelina niestety wystarczyła żebym zamokła.

To nie było ważne, wiedziałam, że wystarczy kilka godzin słońca żeby wszystko znów wyschło na wiór. Chociaż w sumie troszkę się zdziwiłam. Powietrze było wilgotne jeszcze przez dwa dni. I to się czuło, gardło nie drapało, nie chciało mi się tak dużo pić.

Wyszłam późno, zaopatrzona w czystą wodę i zapas wspaniałego jedzenia (dostałam gotowane jajka i warzywa). Baterie były naładowane, nie musiałam się o nic martwić. Wiedziałam, że śnieg zasili źródła, że może nawet pojawią się jakieś potoki. I rzeczywiście na jeden trafiłam bardzo szybko. Wokół biało, ale byłam tak strasznie brudna, tak bardzo było mi wcześniej żal wody, że nie zważając na jej temperaturę rozebrałam się i się porządnie umyłam.

Nieco dalej skończyła się jezdna droga, ale mapa.cz pokazywała przejście i nie było tam żadnego problemu. Ze dwa kilometry dalej wyszłam znów na ślad kół. Na skałach pozostawały spore kałuże. Pluskały się w nich ptaki, pewnie równie zadowolone z kąpieli jak ja. Przenocowałam na łysej górce. Nocą był mróz, i teraz, kiedy powietrze było tak wilgotne, na namiocie, na roślinach wyrosła szadź. Przymarzła mi też woda w butelce, filtr na szczęście schowałam w śpiworze, a rano nosiłam w rękawie. Obeszłam okolicę zanim dotknęło mnie słońce. Było pięknie, choć nie tak dramatycznie jak poprzedniego dnia. Wzgórza łagodne, pozarastane kaktusami. Przed świtem zawyły kojoty. Szłam drogami, i raz minęła mnie kawalkada kładów. 4 panów na objazdowej wycieczce. Zwolnili zagadali, proponowali wodę, ale miałam. Amerykanie są bardzo uprzejmi.

Do chatki dotarłam wcześniej niż planowałam, tuż po drugiej, ale i tak postanowiłam zostać. Miałam sporo rzeczy do suszenia, poza tym było tam bardzo wygodnie. Do wody tylko niecały kilometr (wiatrak było widać z daleka), poprzednicy nawieźli mnóstwo zapasów i chociaż nie zostawili otwieracza udało mi się otworzyć dużą puszkę. Dżem ze słodkich ziemniaków :) . Mokry, słodki…pycha!

Share
Translate »