Armenia pieszo cz3

To, co wieczorem wyglądało na drogę okazało się śladem kół w gęstej trawie. W lesie stał się bardziej wyraźny, rozwidlił się  i w końcu znikł. Błoto podmarzło, trawy ściął lekki mróz. Las  początkowo rzadki zgęstniał, nawigacja pokazała drogę w odległości pół kilometra.

-Dojdziemy jakoś- ryzykuję, Jose nie protestuje. Idziemy wśród starych buków, młodych dębów, przez wały spróchniałych pni, przez jeżyny. Stok jest stromy ślizgamy się obchodząc wykroty. Zaczepiamy o gałęzie, plączemy. Mapa w telefonie jest schematyczna, nie pokazuje terenu, tylko ścieżki. Od bliskiej teoretycznie drogi oddziela nas głęboki kanion. W dole skały, nad tym pionowe zbocze. Idę w górę rzeki licząc, że tam się wypłaszczy. Jose zostaje z tyłu, szamoce w gąszczu. Na drugim brzegu pojawia się zarys drogi. To ta sama, którą opuściliśmy wieczorem szukając wody. -Schodzimy- decyduję w pewnym momencie i zjeżdżam na butach do potoku. Boję się, że Jose się wkurzy, ale wdrapując się na przeciwległy stok, powie tylko-  jeszcze nigdy nie byłem w takim pierwotnym lesie. Super trasa, dzięki.

Droga jest uczęszczana. Widać świeży ślad kół, w cieniu ziemia jeszcze zmarznięta, ale robi się ciepło. Zwalniamy na pierwszej polance żeby się rozebrać i cofamy natychmiast. Na naszej drodze stoi duży byk. -Co on robi?-pytam zaskoczona- wymiotuje?- mówi Jose i mija zwierzę zupełnie nami nie zainteresowane. Wyżej droga rozwidla się, idziemy na południowy wschód i za wzgórzem trafiamy na pasterski dom. Zwalniam żeby go sfotografować  w międzyczasie Jose daje się zaprosić na kawę.

To był ładny domek, bardzo wygodny. Jeden z ładniejszych jakie widzieliśmy. Czysty, z doprowadzoną bieżącą wodą, z widokiem, na który można patrzyć bez przerwy. Kawa też dobra, mocna, parzona w stawianym na ogniu garnuszku, podana w złoconych filiżankach. W rozmowie wrócił problem dzikich zwierząt gnębiący mnie od pobytu w Gruzji. -Niedźwiedzie, tak czasami przychodzą, wilków tu sporo, ale problemu nie ma. Jak podejdą za blisko strzelamy i po problemie. Oglądamy zdjęcia natrętów na smartfonie, oglądamy broń, ładną, starą z rzeźbioną kolbą. Częstujemy hiszpańską czekoladą. – Zresztą moje zwierzęta też nie są głupie. Świnia (a u nas są ogromne świnie!) przez cały dzień chodzi po lesie gdzie zechce, a na wieczór wraca żebym ją zamknął w chlewiku. Jest ostrożna, ma prosiaczki.

Nabieramy wody i ruszamy na południowy wschód. Najpierw drogą, potem bez ścieżki ładną granią. Po horyzont ciągną się łyse wzgórza, widać zabudowania pasterskich wsi, na naszej grani też stoi domek, kamienny, opuszczony, podobny do pirenejskich caban. Obok pomnik z kilkoma fotografiami. Napis po ormiańsku więc go nie rozumiemy. Wiatr, i bezkresna dal. Siadamy, kontemplujemy, jemy, potem schodzimy po bardzo stromym stoku w stronę widocznych w dole piaszczystych dróg. Wybieramy tę biegnącą bardziej na południe. Nie mam pewności, nawigacja jest zagmatwana, być może można by i bardziej na wschód, ale widzieliśmy tam dym, może pożar. Nasza droga prowadzi do wsi. Rozpoznajemy to miejsce na mapie, przechodzimy rzekę, skręcamy w górę w bukowy las. Droga jest ważna, uczęszczana czasem widzę na niej fragment bruku. Idziemy stromo pod górę. Mijamy zabudowania. Staruszek z psem. Stara kobieta przy prowizorycznej zagrodzie na stołku z dzieżą między kolanami. Chciałabym ich sfotografować, ale mi głupio. -Idźcie szczęśliwie- odpowiadają na nasze pozdrowienie. Kilkaset metrów dalej jest stół piknikowy- na moście.  Nabieramy źródlanej wody nocujemy przy kolejnym stole, nad potokiem. Tam też jest źródło, przy nim kamienna płyta -jak nagrobek z wizerunkiem młodego mężczyzny. Niebo jest zachmurzone. Ściemnia się, zaczyna kropić, więc stawiamy namiot niewygodnie na jedynym płaskim kawałku trawki. Miejsce pod dachem jest komfortowe, stół, szerokie ławy, gotujemy obiad kiedy przychodzi para starszych ludzi. Widzimy ich z daleka, mają latarki. Zeszli żeby nas zaprosić do domu. Jest kwartira, nie musimy  zostawać w zimnie na dworze. Jesteśmy wdzięczni, ale postawiliśmy już namiot, pada deszcz, nie chce nam się ruszać. Dziękujemy i rano znów zamieniamy z nimi kilka słów. Starsza pani doi krowę w prowizorycznej szopie, pan mówi, że zostaną w górach jeszcze kilka dni, inni już schodzą, ale on poczeka aż spadnie śnieg. Po co się spieszyć. Machamy im odchodząc, wydają się smutni.

Share

Armenia pieszo, cz2-Tsghkashat

Zwijamy się szybko. Presja czasu, jesienią dzień jest bardzo krótki. Niebo zachmurzone, więc długo się nie rozjaśnia, chociaż po stoku, gdzieś na gruzińskiej granicy przesuwa się różowa plama. Wstało słońce. Włączam nawigację w telefonie, nie pokazuje zapamiętanej z netu drogi w dół. Hmm… Może zejdziemy przez las? Żałujemy tego już po kilku minutach, stromo, cierniste krzaki, dużo błota. Owszem jest ścieżka, ale jej użytkownicy nie są wyżsi niż 80 cm- metr. Tunele z cierni, piękny widok w dół, błądzimy, ale dochodzimy do dna. Potok łatwo pokonać po kamieniach, dalej już szosa, asfaltowa, więc skręcamy w bok. Podejście zajmuje chyba z godzinę. Monastyr Haghpat widać z bardzo daleka, ale nie wiemy jak do niego dojść. Wieś jest gęsta, pełna wąskich uliczek na stromym. Szara, jakby przykurzona. Kluczymy, podchodzimy, wracamy. -Idźcie do szosy- podpowiada nam ktoś zza płota. Idziemy i zaraz trafiamy. Pusty parking, jeszcze nie ma turystów.  Hotelarka robi nam kawę. Pozwala zostawić plecaki, ale krzywi się kiedy pytam jak podłączyć do ładowania telefon. Przez chwilę jesteśmy w monastyrze sami. Ściany zachowały resztki malowideł. Staramy się wyobrazić je sobie całe. Zrozumieć historie sprzed tysiąca lat i nagle podjeżdża autobus i wokół robi się gwar i tłok. Niemcy, starsi ludzie z przewodnikiem. Za kilka minut podejdą do nas na nagle rozsłonecznionym placu i zafascynowani będą słuchać o pieszej wędrówce.

Pod monastyrem ustawiło się trochę kramów. Robię zdjęcie babci dziergającej serwetkę na szydełku, nawet nie jej, tylko jej dłoniom, serwetce. Druga babcia namawia na kupno orzechów. -Drogie- krzywi się rozsądnie Jose, ale nie umiem odmówić. Szydełkująca babcia patrzy na mnie z wyrzutem. -Ja też przecież mam orzechy, zrobiłaś zdjęcie to i u mnie kup. Wyciągam kolejne 10oo drahm. 2 euro. Siadamy na jedynej ławeczce , na środku placu. Obok ustawił się obwoźny sklep. Warzywa, owoce prosto z wora. Za grosze. Jemy winogrona patrząc jak babcia od szydełka kupuje siaty ziemniaków, maca ogórki, wybiera cukinie. Wszytko to mieści się w tysiącu drahm, więc wraca i bierze jeszcze torbę winogron, uśmiecha się, ale nie patrzy na nas. My też się uśmiechamy. 2 euro, a tyle radości -daj orzecha rozchmurza się nagle Jose.

Pan ze „sklepu” objaśnia nam dalszą drogę. Wodopój, potem mały monastyr. Przez las dalej trzeba skręcić. Za chwilę zapomnimy, w którą stronę… Przy cmentarzu przyłącza się do nas pies. Jose to bawi, mnie martwi. Na szczęście psina zawraca kiedy z lasu niespodziewanie zbiega jakiś człowiek, miejscowy w lekkich butach, zakopany w kupie jesiennych liści. Na podejściu mijamy mężczyznę z koniem, ściąga z góry dwa spore pnie, i drugiego z osiołkiem. Na grani skręcamy w prawo. Dobrze, bo wychodzimy na wieś-Tsghkashat. Na skrzyżowaniu stoi nowoczesny drogowskaz wskazujący drogę do Haghpat… -Co wy tak oglądacie? -odzywa się zza płotu męski głos. -Chodźcie na kawę! Gospodarze suszą wełnę na kołdry dla przyszłych wnucząt. Mieszkają w Alaverdi, a to jest ich letni dom. Kawa, ser, kompot z brzoskwiń, na zagrychę pikantne kiszone ogórki (pyszne) i samogon- pędzony z leśnych jabłek. -Mamy go tu całe beczki- śmieje się mężczyzna w naszym wieku. Przy telewizorze zdjęcie dwóch pięknych dziewczyn i chyba już nieżyjący dziadek. -Córki studiują w Erewaniu- Co?-pytam, ale rodzice nie wiedzą. Wychodzimy obładowani orzechami, jabłkami, od samogonu lekko mi szumi w głowie. W błocie stoi drugi drogowskaz, ale nie wiemy co wskazuje. Nie widzimy takiego miejsca na mapie.

-Wzdłuż rzeki i na południowy zachód, mówi po rosyjsku starszy mężczyzna.-Skąd?- z Polski- odpowiadam, a on recytuje nazwiska sławnych Polaków, bohaterów wojny ojczyźnianej. Nigdy ich nie słyszałam, ale wcale mnie o to nie pyta. Teraz kolej na hiszpańskich poetów. Jose z aprobatą kiwa głową. Dodaje Cervantesa, ale nasz rozmówca nic o nim nie wie. -Czemu to nie rosyjski zrobili międzynarodowym językiem?- pyta. -Angielski jest znacznie prostszy- odpowiadam nie chcąc tłumaczyć, że rosyjskim włada może z ćwierć miliarda ludzi, a angielskim miliard w samych Indiach.

Zostajemy sami, skręcamy w jakąś polną drogę. Słońce opada, krowy wracają z pastwisk. -Nie mamy wody!- uzmysławiamy sobie kiedy robi się szaro. Nawigacja pokazuje w rzece źródło. -„woda mineralna”?- staram się przeczytać malutki napis. Biegniemy w dół, przez błoto i chaszcze. Opuszczamy się stromym wąwozem, trafiamy na zwykłą rzeczkę, bierzemy wodę i wybiegamy z kanionu z drugiej strony. Rozbijamy namiot w ciemności, na skraju lasu. -Jaki niedźwiedź!- denerwuje się nie wiem czemu Jose.- Daj spokój tu nie ma żadnych dzikich zwierząt, widziałaś w lesie małe świnki?- wilki zajmą się najpierw nimi, nie nami… -A ten chłopak, który nas minął i niósł broń?- oj tam, na pewno szedł na przepiórki…

Nocą otula nas mgła i nic nas nie niepokoi.

Share
Translate »