Masyw Maladeta listopad 15 cz7

<–Poranek znów był bardzo piękny. Błękitny,  rozświetlony blaskiem ślizgającym się po zboczach Maladety naprawdę jeszcze bardziej nierzeczywistym niż na fotografii. W najniższym punkcie piętrzącej się przed nami grani powinno być przejście- Col de Salenques ośnieżona i z tej odległości wyglądająca na bardzo stromą. Troszkę nas to przerażało, ale tędy było najbardziej po drodze. Zresztą to dolina, której jeszcze nie widziałam, a takie miejsca zawsze mnie kuszą. Poszliśmy dalej na wprost nie martwiąc się zanikiem ścieżki. Jakiś czas szliśmy trawiastym zboczem, wyszliśmy na słońce, przeszliśmy strumień. Za nim pojawiły się kopczyki prowadzące na Aneto- to zgadzało się z naszą mapą. Minęliśmy je i kilkaset metrów dalej w nietrudnym chociaż dzikiem terenie wypatrzyliśmy kilka kamiennych kupek. Na zaśnieżonym, pełnym głazów polu dopatrzyliśmy się później też biało czerwonych znaków. Już zdążyliśmy zapomnieć, że przecież teraz prowadzi tędy GR. Szlakiem przed kilkoma dniami musiały przejść jakieś dwie osoby. Ślady raków (dużych i małych) poroztapiały się już w słonecznych miejscach, ale nadal widzieliśmy je w cieniu. Prowadziły przez serię pozarywanych w zlodzonym śniegu dziur pomiędzy znanymi nam już wielkimi blokami. Dzięki naszym poprzednikom zapadaliśmy się teraz rzadziej. Ślady znikły na rozległym płaskim balkonie w całości wystawionym na słońce i myśleliśmy już, że ich twórcy wrócili, ale kilka godzin później znów odnaleźliśmy małe i duże odciski stóp.

Dolina Barrancs jest pusta i dzika. Niedawno oznakowana ścieżka jeszcze niewidoczna, teren wymagający skupienia, a przynajmniej tak nam się wydawało zimą. Kilka razy gubiliśmy znaki, przez większość czasu mieliśmy wrażenie, że poprowadzono je najtrudniejszymi miejscami- na złość.  Zamiast po białych i gładkich plackach (może piarżyskach?) przez sterty luźnych skał rozrzuconych bezładnie po ocienionych przez cały dzień kotłach. Ostatni fragment podejścia był stromy. Raki ledwie wbijały się w lód. Na przełęczy ktoś ułożył z kamieni zgrabny balkonik, jak ten, którym otacza się namiot. Ktoś inny powiesił nieprzyjazny napis, obco wyglądający w Pirenejach. Nowa tablica informowała, że nie wolno schodzić ze znakowanego szlaku, bo teren prywatny i można by go zdemolować… Rzut oka w dół doliny pokazywał, że tego zakazu nawet przy najlepszych chęciach i tak nie da się zrealizować. Szlakowe kamienie pozsuwały się i poutykały w losowych miejscach. Zamiast ścieżki zbocze rysowały obsuwy i rynny.  Zejść można było tylko tak jak się uda. Dobrze, że było mało lodu. Po kilkudziesięciu metrach walki z grawitacją zrobiło się łatwiej. Ścieżka zdecydowała się przejść na prawą stronę. Patrząc na mapę wyobrażałam sobie, że przejdziemy niemal całą doliną Salenques, ale szlak poprowadzono inaczej. Zaraz za kamienistym balkonem znaki odbiły w prawo na zbocze. Ścieżka (niewidoczna w terenie, ale dobrze oznakowana) przetrawersowała  wysoko ponad dnem doliny (suchym, przyjrzałam się dobrze, od dawna nie widzieliśmy wody) i zaczęła podchodzić. W zasadzie był już czas na biwak. Po przeciwległym zboczu wędrował w górę czarny cień. Kłopot w tym, że nadal nie było wody. Z płaskim miejscem też w zasadzie był problem- jedyne jakie wypatrzyliśmy to płat zlodzonego śniegu. Czym wyżej tym bardziej było biało. Pojawiły się jakieś wodne cieki, skute lodem. Wiało. Robiło się coraz zimniej. Postanowiliśmy wdrapać się wyżej na grań i zobaczyć co znajdziemy dalej. Znaleźliśmy urwisko. Ścieżka biegła trawersem przez skomplikowany labirynt szkierów. Pobiegliśmy nią kawałek i wróciliśmy widząc, że nie schodzi. Byłoby prościej, gdyby zaznaczono ją na naszych mapach, ale cóż była przecież nowa…

Słońce dotykało już tylko czubków gór. Na Besiberri siedziała czerwona czapa. Niemal dosłownie pod nami, nad stawem stała jakaś cabana. Byłam pewna, że będzie zamknięta (któż inny mógłby pisać o terenie prywatnym, jak nie wypasający tu latem bydło chłopi?). Jose jednak uznał, że trzeba sprawdzić. Zejście zajęło nam ok 40-tu minut, ostatnie kilkanaście po zmroku. Nie było łatwe. Stok jest tam okrutnie stromy, a szkiery gładkie, częściowo pokryte lodem. Na szczęście po kilkudziesięciu metrach ostrożnego opuszczania się odkryliśmy kopczyk- dowód, że jednak da się zejść. Gdyby nie zapał Jose zostałabym chyba u podstawy urwiska. Byłam zmęczona, wystarczało mi to, co już tu znalazłam. Trochę trawek, jakaś tam woda. Jose jednak rozpędził się i ledwo go widziałam kilkaset metrów przed sobą. Cabana okazała się zamknięta. Zeszliśmy w ciemności nad jezioro i wypatrzyliśmy wygodną trawkę. Było mi żal, że przegapiłam wieczorne zdjęcia (widok z zejścia był naprawdę piękny, ale zupełnie nie było warunków żeby postawić statyw). Chcąc to nadrobić rozstawiłam go teraz nad jeziorem. Tak z rozpędu bez wielkiej nadziei. I stał się cud. Wiatr który zerwał się tuż przed zachodem słońca nagle ucichł. Woda zamarła w bezruchu, a w narastającym na naszych oczach lodzie odbiło się morze gwiazd!

Księżyc początkowo widoczny tuż nad grania znikł, ale jego światło długo rozjaśniało przeciwległy stok. Był nów. Niby nic. Teoretycznie powinno być bardzo ciemno, ale kiedy siedziało się bez latarki na grobli oddzielającej dwa małe stawki, po obu stronach i na dole, i w górze świeciły miliony gwiazd. Jak brokat. Jak bąbelki pod wodą, bombki na choince… Jak sen. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie widziałam.–>

Share

Masyw Maladeta listopad 15 cz6

<– Rano stawek porósł lodem, ale nam było raczej ciepło. Nie było wiatru, zapowiadał się  piękny dzień. Od Rencluza gdzie zdobywcy Aneto zaczęli swoją wędrówkę lata temu dzieliła nas już ostatnia grań. Jedyny problem, że na naszych mapach nie prowadził na nią żaden szlak. Nie martwiąc się tym postanowiliśmy odnaleźć drogę. Zbocze wcale nie było strome, byliśmy pewni, że uda nam się przejść. Wcześniej obeszłam jeszcze stawek. Z niego również nie wypływała rzeka. Woda, która zasila go silnym podziemnym strumieniem wpływa na końcu do wielkiej studni. Nie było widać dna. Cieszyłam się, że nie przyszło nam do głowy łazić po tamtej stronie nocą. Rozpadlin jest kilka. Bardzo łatwo byłoby w coś wpaść.

Spakowawszy się wyruszyliśmy na wschód trzymając się poziomu stawu. Północne zbocze Tuqueta Blanca to średnio stromy, dość stabilny piarg i pola średniej wielkości kamieni. Po wszystkim co nas spotkało wcześniej przyjemna i łatwa trasa. Już pod koniec trawersu skończył się cień. W ciągu 5-ciu minut rozebraliśmy się (z kurtek puchowych) do samych wełenek. Pirenejskie słońce ma ogromną moc. Poniżej nas, troszkę z przodu błyszczał Ibon de Paderna. Skręciliśmy na południe na próg kolejnej dolinki. Widoki były tam bardzo piękne. Szczyty strome niemal jak Dolomity. Nie było kopczyków ani ścieżki, ale była pomalowana w paski tyczka. Minęliśmy ją po prawej i trochę klucząc wśród pagórków podeszliśmy pod Collado Paderna. Jose przeciwległą strona kotła niż ja, w cieniu i po lodzie.

Usiedliśmy. Wyciągnęliśmy ostatnie landrynki. Cisza, spokój, przyjemne ciepełko. Nagle naszą idyllę przerwał jazgot. Czym bliżej tym bardziej zrozumiały. Jose zaczął się uśmiechać pod nosem ja chwytałam tylko pojedyncze słowa. Same nieparlamentarne. Ku nam zbliżała się czwórka jednodniowców. Zanim doszli mieliśmy już teorię kim są. Dwóch bojowo nastawionych panów (co to znają każdą górę i trasę) i dwie niezbyt zadowolone panie. Na 100% małżeństwa uparł się Jose. Miał rację (oczywiście zapytał).

Był weekend, byliśmy blisko schroniska. W takich miejscach trudno o samotność. Zebraliśmy się i zeszliśmy kruchym żlebem. Od jazgotu niemilknącego ani na chwilkę strasznie rozbolała mnie głowa. Daleko przed nami migotał staw. Poszliśmy tam, znów skacząc po wielkich blokach, coraz bardziej i bardziej obrzydliwych. Oboje mieliśmy już poobijane kolana. Upadaliśmy co jakiś czas. Jose lekko spuchł ja byłam obolała i sina.

Leniwie dowlekliśmy się do Rencluzy. O dziwo była zupełnie pusta. Dwa małżeństwa były chyba jedynymi gośćmi. Nikt nie poszedł tego dnia na Aneto. Wypytaliśmy o to wszystko siedząc przy restauracyjnym stoliku. Ja przy piwie, Jose przy jajecznicy. Udało mi się naładować jedną baterię.

Nasza wędrówka śladami Platona Tchihatcheffa dobiegła końca. Być może poszliśmy  jak tamta grupa, a może oni jednak wyższą przełęczą. Teraz nie byłam już pewna czy ją dobrze zlokalizowałam na mapie. Może wcale nie była taka trudna… cóż na pewno kiedyś tu wrócę. Masyw Maladeta nie okazał się ani niedostępny, ani nudny ani, nawet zatłoczony. Wręcz przeciwnie. Być może dlatego, że mieliśmy listopad.

Spakowawszy się kolejny już raz wyruszyliśmy z powrotem nad Estany Llauset do pozostawionego tam samochodu. Tym razem przez Col de Salenques. Ku mojemu zdziwieniu ten szlak wyznakowano. Teraz to GR11,5. Postawiono też znaki kierujące do Refugio de Cap de Llauset (w budowie). Nie mieliśmy pojęcia co to jest. Na starych mapach zaznaczono Refugio Llauset- teraz rozwaloną budę na drodze nad Estany Llauset. Czyżby ją odbudowywano? Wyglądało to dziwnie. Nie zgadzało się za bardzo z mapą, a co gorsze przerażało czasami. Na drogowskazie wyraźnie napisano Refugio Cap de Llauset 6,5 godziny… Podejrzewałam, że nam dotarcie tam zajmie  dwa dni. Dużo się nie pomyliłam.

Tego wieczoru przeszliśmy jeszcze przez przełączkę tuż za Rencluzą i zamiast zejść na dno doliny Barrancs (tak jak szlak) weszliśmy na niezaznaczoną na mapach ścieżkę zmierzającą prosto na wschód. Kierunek nam odpowiadał. Wysoko na ośnieżonej grani widzieliśmy straszliwie stromą przełęcz. Col de Salenques. Nie może być aż tak stroma jak wygląda deliberowaliśmy. Inaczej nie przeszedłby nią GR… Tak czy siak zbadanie jej zostawiliśmy na kolejny dzień. Nasza, bardzo zresztą ładna ścieżka dotarła do jakiegoś stawku i tam się beztrosko skończyła. Rozwiązanie tego problemu też zostawiliśmy na później. Stawek był zaciszny i śliczny, nie zamarznięty, wokół pod dostatkiem miękkich trawek prawie suchych, to znaczy suchych o ile się na nie nie naciskało.–>

Share
Translate »