Pireneje listopad 14 cz2 Salau.

Nocą lało. Cieszyliśmy się, że trafiła nam się ta przytulna gite. Mało brakowało, a skuszeni dobrą pogodą zdecydowalibyśmy się na nocleg pod gołym niebem. Pomysł upadł po tym, jak zabrali nas na pakę furgonetki myśliwi. Madame (ta od kluczy) zapowiadała załamanie pogody. Nie pomyliła się. Już przed świtem było widać, że linia śniegu nocą drastycznie opadła. Asfalt ociekał, po lasach snuły się mgły, ale deszczyk był raczej lekki. Nie odstraszał nas. Wyszliśmy wcześnie, trzeba było wynieść  śmieci i wrzucić klucze do skrzynki. Zanim tam doszliśmy zaczepił nas jednak starszy pan. Odebrał klucze, pożegnał, pomachał… Madame pojechała do Tuluzy. Przechodząc przez wieś widzieliśmy jeszcze ramię mężczyzny przy komputerze w piwnicznym okienku auberge. Poza tym Salau wydawało się całkiem puste.

Długo szliśmy przez mokry las. Glina rozmiękła, potoki wezbrały, wilgoć posklejała jaskrawe liście i błyskawicznie oblepiła nas. Kopalnie wyglądały odpychająco. Hałdy pozarastały, ale daleko im było do naturalnych zboczy czy skał. Budynki, na oko z lat 80-tych czy 70-tych straszyły powybijanymi oknami i mnóstwem ściennych bohomazów. Długie, wilgotne, betonowe hale zasypywane z wolna przez mokry śnieg. Rozczarowały mnie.

Pomarańczowy las skończył się tuż nad zabudowaniami. To znaczy las trwał, tylko pomarańcz ustąpił miejsca bieli. Otoczyła nas mgła. -Byle do pierwszej cabany- myśleliśmy, mając nadzieję na suchy i ciepły schron. Cabana okazała się zamknięta. Pogoda na chwilkę poprawiła się, dzięki czemu wypatrzyliśmy kawałek szlaku. Po kilkunastu minutach znów nie widzieliśmy nic. Śnieg na mokrej glinie, żadnych znaków, urywane fragmenty ścieżek, owczych czy kozich… być może. Wybraliśmy jedną ozdobioną bez wątpienia ludzkim kopczykiem i trzymaliśmy się jej do popołudnia. Nie bardzo mieliśmy wybór. Zbocze skaliste i strome. Widoczność żałosna. Ścieżynka oferowała jakąś tam nadzieję na sukces- czyli przekroczenie wysokiej i oddzielającej nas od przejścia na Port Tavascan grani. Za nim, w Hiszpanii pewnie panowała piękna pogoda. Tak myśleliśmy, bo nie widzieliśmy oczywiście nic. Brnięcie we mgle i świeżym śniegu przez nieznaną i nieoznakowaną stromiznę nie było łatwe. Do podejścia około 1600 metrów. Plecaki ciężkie. Peleryny mokre. Dawało w kość. Koło trzeciej wyszliśmy na półkę niewątpliwie dzieło ludzkich rąk. Na balkonie stała cabana. Solidna i doskonale pozamykana. Skorzystaliśmy tylko z nie całkiem zamarzniętego źródła. Chmury rwały się i nad nami pojawiała się czasem grań. Wydawało się, że to blisko. Podejście zajęło nam jednak czas aż do zmierzchu. Ośnieżone trawy działały jak igelit. Zbocze zrobiło się straszliwie strome. Wiatr szamotał nami na wszystkie strony, peleryny pozamarzały. Co gorsze wyjście na grań nic nam nie dało. Nie umieliśmy zejść.

Już od dawna podejrzewaliśmy, że nie idziemy tak, jak pokazywała mapa, że to chyba niewłaściwa przełęcz, ale nie bardzo było jak odbić czy skręcić. Na grani nie było też jak pogadać. Wiatr, śnieżyca, nędzne widoki. Zdecydowaliśmy się wracać i od razu ruszyliśmy biegiem. Ześliznęłam się kawałek i nadwyrężyłam kolano. Strome, położone przez śnieg trawska zaczęły zamarzać i zrobiło się tam upiornie ślisko. Poniżej cabany weszliśmy w skały i piargi więc biegło nam się tam trochę lepiej. Mieliśmy żal do kogoś, kto zaopatrzył swój domek w podwójne drzwi i nie zostawił nawet komórki, gdzie można by się schronić w podłą pogodę. Można było w zasadzie rozpłaszczyć się pomiędzy drzwiami, jedno z nas pewnie by się tam wcisnęło … drugie musiałoby marznąć i moknąć.

Do drugiej cabany doszliśmy już po ciemku. Troszkę nas wystraszył szczekający jak pies, a niewidoczny w mroku koziołek, poza tym nie było problemów. Zejście poszło o wiele szybciej niż podejście. Kopalnie minęliśmy po 8-mej czyli w  środku zimowej nocy. Tak to przynajmniej wyglądało. Przez chwilkę schowaliśmy się tam, żeby pomyśleć, ale zdecydowaliśmy się wrócić do gite. Baliśmy się czy nie dojdziemy za późno. Czy zastaniemy starszego pana lub madame… Las, rano jeszcze jesienny, zdążyła już opanować zima jednak latarki bez trudu wydobywały z mroku żółte oznakowanie. Chwilkę przez dziesiątą wyszliśmy na oświetloną uliczkę Salau gdzie czekała na nas Pani Oberżystka. Mąż już miał dzwonić na policję! (mąż czyli pochylone nad laptopem ramię…?) przecież wiadomo, że przez tę przełęcz nie da się zimą przejść. Gdybyście nie wrócili wezwalibyśmy pomoc! Zanim zdążyliśmy się wytłumaczyć z zagubienia nieznajoma zdążyła już zawołać madame. Chyba nic by to nie zmieniło gdyby ta pani już spała. Pani Oberżystka, która okazała się mieszkającą tu już od kilku lat Holenderką odprowadziła nas do gite, pogadała, a na koniec obdarowała słodyczami i mapą. Świetną. 25-tką okolic Mont Valier przeznaczoną dla klientów oberży odwiedzających Salau latem. Byliśmy zdezorientowani i wdzięczni. Też mocno zmęczeni, przemoczeni i niepewni co robić dalej.

Gotując resztkę soczewicy umówiliśmy się, że o ósmej nasza nowa znajoma podrzuci nas 5 km w dół na GR10, którym bezpiecznie dostaniemy się do kolejnej doliny i spróbujemy wrócić do Hiszpanii przez Port de Couillac.  Nie wiem czy w Salau mieszka zimą ktoś jeszcze, czy też udało nam się poznać wszystkich, wiem że jeszcze nigdy nie byłam w tak przyjaznej wsi. Słońce zagląda tu zimą tylko na 3 godziny… myślałam o tym w nocy nie mogąc zasnąć. Salau kryje się w cieniu, a tyle w nim ciepła.

Share

Pireneje listopad 14 cz1- Port de Salau

Z opóźnieniem wracam do przerwanej relacji z pirenejskiego listopada. Mam powód- poza tym, że nie chciałabym o tych dniach zapomnieć, najprawdopodobniej spróbuję pochodzić w okolicy też wiosną- już za dwa tygodnie.

Listopadowa trasa nadaje się do powtórzenia jesienią lub latem. Zaczyna się i kończy przy schronisku Fornet w górze doliny Aneu (ok 10 km od Esterri d’Aneu gdzie dojeżdża autobus z Barcelony). Schronisko ma duży parking, a prowadzi je rodzina Czechów. Mówią po polsku. Kiedy tam podjechaliśmy już po zmroku, trafiliśmy na  czeskojęzyczną bibę. Miejsca były pozajmowane, więc bez żalu przespaliśmy się w vanie. Temperatura spadła nocą zbocza pobielił śnieg. Spakowaliśmy się mniej więcej na tydzień (nie wiedząc, że uda nam się wrócić dopiero za 12 dni) i załadowani jak muły zaczęliśmy podchodzić na Port de Salau. To historyczna trasa, którą w czasie wojny domowej regularnie kursowali partyzanci i uciekająca przed faszystami ludność cywilna. Tą drogą przeszli też granicę mieszkańcy najbliższej miejscowości Alos’d’Isil rozpoczynając w ten sposób wieloletnią tułaczkę po francuskich obozach dla internowanych.

Podejście jest długie, ale łatwe. Na przełęczy zaskoczył nas wynurzający się z mgły bajkowy widok na pokryte szadzią ruiny kopalni. Wyglądały jak zamek czy katedra, natomiast oznaczone na mapach schronisko Salau okazało się wilgotną norą dobudowaną prowizorycznie pomiędzy ścianami ruin i jak wynikałoby z napisów wydrapanych na drzwiach nigdy nie remontowaną. Raczej kiepskie miejsce na nocleg,  za to na drugie śniadanie w sam raz. Zejście do Francji jest strome, przy niewielkim śniegu nietrudne. Prowadzi wyrąbaną w skałach ścieżką, prawdopodobnie pozostałą po kopalniach. Kilkaset metrów niżej jest ziemianka, w której lokalny oddział CAF urządził solidny schron.

Droga schodzi łagodnie poszerzającą się doliną. Przegapiliśmy rozwidlenie prowadzące bezpośrednio do Salau i zeszliśmy aż na dno doliny na gruntową drogę, gdzie o dziwo udało nam się złapać stopa. Uratowali nas jacyś myśliwi. Gdyby nie oni, wleklibyśmy się po serpentynach jeszcze przez długi czas. Salau wyglądało na opuszczone. Połaziliśmy trochę szukając miejsca na nocleg. Na przystanku autobusowym wyczytaliśmy, że mieszkańcy zbierają fundusze na remont kopalnianych ruin. Autobusy nie kursowały zimą, bar był zamknięty, na auberge wisiała niezrozumiała kartka. Zanim doczytaliśmy o co chodzi, w oknie jednego z kamiennych domów  mignęła ludzka sylwetka. Jose zapukał i chwilkę później pojawił się starszy pan. Nie mówił po hiszpańsku, my po francusku, ale przejął się nami bardzo. Kuśtykając  i stając co chwilkę (…mam rozrusznik) poprowadził nas do madame, która jak zrozumieliśmy miała klucze do gite. Zabawnie to wyglądało. Pani wyjrzała przez okno i na hasło „dormire” w pierwszej chwili pomyślała chyba, że staruszek wpycha jej nas na noc do domu. Kiedy załapała, że chodzi o klucze, ochoczo wydała je dwóm obcym osobom i powiedziała, żeby wrzucić je rano do jej skrzynki na listy. Kosztowało nas to po 10 Euro, a gite okazała się piękna. Nowoczesne, czyste, ogrzewane kominkiem pomieszczenie (drewno było już porąbane)  urządzone w dawnej fabrycznej czy kopanianej hali z wielkimi wyglądającymi na rzekę oknami. Latem być może zatłoczone, na piętrze było kilkanaście łóżek, zimą prawdziwy luksus- zwłaszcza, że już od wielu dni byliśmy w drodze. Przydała nam się i kuchnia, i prysznic, i torba zielonej soczewicy zostawiona przez kogoś niedawno, jeszcze nienadgryziona przez myszy. Francuskie gite w nieturystycznych miejscach mają niepowtarzalny klimat.

Podobał nam się też bardzo starszy pan. Przechodząc dwukrotnie przez wieś (bardzo powoli), troszkę pogadaliśmy. Wypytał nas o warunki na Port Salau, czy już był śnieg na zejściu i jak dużo…. -Oj ile ja tamtędy rzeczy przeniosłem… -westchnął. Żałowaliśmy, że znaliśmy tak niewiele wspólnych słów.

Share
Translate »