Arizona Trail cz17 Grand Canion South Rim

Nie rozmawialiśmy długo, bo zimno, a chciałam przed nocą dojść do zbiornika z wodą. Na mapie były dwa, pierwszy okazał się pusty, do drugiego- Russel Tank doczłapałam dokładnie o zachodzie słońca. Jakie tam było piękne światło! Spalony potargany wichurą las wyglądał jak lapońskie bagna. Na końcu polnej drogi stała wielkiej urody toaleta, w której zapewne nocował już nie jeden hiker i nawet ze względu na spodziewany mróz przez chwilę rozważałam czy tego nie zrobić, ale jednak tak nisko nie upadłam. Byłam sucha, miałam dobry śpiwór i namiot. A -10 to przecież nie koniec świata. Sfotografowałam tylko przybytek, pewna, że kiedyś komuś się przyda i bardzo się zdziwiłam kiedy po powrocie wyczytałam na szlakowym fb, że zabrał go dźwig i ponoć ma postawić nowy.

Połaziłam trochę po okolicy zanim się zupełnie ściemniło i zdecydowałam zaszyć się w krzakach pod tamą. Tam też już ktoś kiedyś spał, szyszki i gałązki świeżo wyzbierane, płasko i zacisznie.

Butelkę z wodą zapakowałam w dwie powerstretchowe skarpety i ułożyłam koło śpiwora, mokre buty wsadziłam pod głowę (to zwykle działa). Ranek faktycznie był lodowaty i musiałam rozgrzewać gaz żeby odpalił. Woda w skarpetach pozostała płynna, staw zamarzł tylko troszkę przy brzegach.

Ścieżka biegła teraz lasami, ładnie po dolinkach i górkach. Z jednej pokazał się daleki widok i aż zamarłam- Wielki Kanion! Troszkę poschodziłam ze szlaku żeby lepiej widzieć, raz miałam problem żeby go potem odnaleźć. Ogólnie byłam zadowolona i przejęta. Po południu z zapałem wdrapałam się na widokową wieżę. Wystawała wysoko ponad las i gdyby nie wiało to chyba bym stamtąd wcale nie zlazła.

Za wieżą znów zobaczyłam jelenie, i tropiąc stado zgubiłam szlak. Nie odeszłam od niego więcej niż kilkaset metrów, ale za nic nie umiałam go odszukać. Las gęsty trochę skalistych miejsc. Zrezygnowana obeszłam w kółko z nadzieję, że niedaleki staw co go widzę na mapie nie wysechł. Niestety… Zabiwakowałam więc zupełnie na sucho, z mizerną kolacją i bez śniadania, już na szlaku, w gąszczu sosnowych pni. W zmarzniętym błocie pełno było śladów kojotów.

Już przed ósmą zeszłam na kemping w Tusayan i natychmiast pobiegłam do łazienki… Woda! Kończyłam śniadanie kiedy z lasu wynurzył się Tramper. Wydawał się skwaszony i zapytał tylko czy tutaj spałam. Zajrzałam potem do kawiarni przy sklepie, ale nie było go tam. Już się nie spotkaliśmy. Do Grand Canion Village prowadzi wyasfaltowana ścieżka. Najlepiej było pewnie pójść nią aż na kemping, ale uparłam się najpierw załatwiać pozwolenie. I chyba dobrze. Tuż przed zamknięciem parkowego biura uprzejme panie wysłuchawszy, że idę aż od Meksyku dołączyły mnie do grupy, która zarezerwowała dwa noclegi w Cottonwood. To nie było dokładnie to co chciałam, wolałabym Bright Angel, Cottonwood było daleko, już po drugiej stronie kanionu i nadawało się co najwyżej na jedną noc. Dwie nie były mi zresztą wcale potrzebne (chyba żeby dostać je na różnych polach biwakowych, co jak zrozumiałam jest niemożliwe). Ale lepiej było nie wybrzydzać. 8 dolarów dodatkowej opłaty to drobiazg, a był Wielki Piątek, pełno turystów. W miarę zadowolona wybrałam się pieszo na kemping (jest autobus) i to nie najkrótszą drogą tylko ścieżką wzdłuż kanionu. Wprost z ulicy pełnej spacerowiczów wypadłam na South Rim Trail i z wrażenia aż upuściłam kijki. Pod nogi nadchodzących ludzi. – Nie szkodzi, każdy tak reaguje- uśmiał się zaatakowany przechodzień.

Szłam tą ścieżką tak długo jak miało to sens, pewnie z kilka kilometrów i na wysokości kempingu zboczyłam w las. Beztrosko podeszłam do recepcji, poprosiłam o miejsce na jedną noc i usłyszałam, że nie ma… – jak to!- wyjąkałam- gdzie mam teraz pójść? -Jesteś pieszo?- strażnik tym razem na mnie spojrzał- tak- a… to inna sprawa, jest miejsce. Mather Camp ma oddzielną pulę miejsc dla piechurów i rowerzystów i inną dla tych co przyjechali samochodem. Nocleg dla takich jak my kosztuje tam tylko 6 dolarów i niczego nie trzeba rezerwować. Na szczęście.

Cały wieczór zajęło mi ładowanie baterii i zakupy, a najdłużej odebranie paczki. Na dźwięk mojego nazwiska podstarzała wypacykowana blondyna orzekła, że takie rzeczy to nie u nich. Przesyłki na pewno tu nie ma. -Masz numer?- zaatakowała mnie. Nie miałam -to przyjdź w poniedziałek.

Myślałam, że się załamię, wszystko pozałatwiane, nocleg, permit, córka kupowała mi właśnie bilet powrotny z Vegas. -Gdzie tu jest internet?- zapytałam kasjerki w sklepie- w hotelu. Pobiegłam. Trudno w to uwierzyć, ale w Grand Canion Village, miejscu tak pełnym turystów nie ma sieci. W Yavapai Lodge byli pewnie przyzwyczajeni, bo bez wypytywania pozwolili mi skorzystać z wifi. Po półgodzinie, chwilę przed zamknięciem poczty (bo czynna jest tylko do 15.30) pokazałam numer i moje pudełko się błyskawicznie znalazło. Stało na samym wierzchu i gdyby babsko chociaż rzuciło okiem nie straciłabym aż tyle czasu. Nie mogłam jej tego darować. Bo trzeba było jeszcze zrobić pranie, podłączyć kolejną baterię (gniazdka tylko w pralni, a tą zamykano po zmroku), wykąpać się. W efekcie zdążyłam wprawdzie na zachód słońca, ale z aparatem bez baterii. Nawet nie było mi bardzo żal. Wszystkiego było w tym miejscu zbyt dużo. Ludzi, jedzenia, widoków i przepisów. Nie umiałam się z tym ogarnąć i zamiast cieszyć się z podziwiania cudów natury czułam się strasznie zmęczona. Już nocą zajrzałam do wifi, żeby ściągnąć sobie na telefon bilet. W hotelu spotkałam Nicka, poznaliśmy się wcześniej susząc śpiwory w Pine, teraz opowiedział mi, że od wieży podjechał stopem, i że zginął przy tym jego kijek. Widziałam jakiś porzucony w hikerboxie na Mather Camp, ale Nick tam nie przyszedł. Mówił potem, że odszukał mężczyznę co go wiózł i zanocował gdzieś we wsi. Poza nim nie spotkałam nikogo ze znajomych.

Ponieważ nadal nie miałam biletu z Vegas rano zajrzałam jeszcze raz do recepcji. Z tego powodu na grań dotarłam troszkę zbyt późno. Słońce już wzeszło, a rzesze fotografów ze statywami wracały. Nie poszłam szlakiem, biegł przez las i było mi szkoda widoków. W ten sposób dodałam sobie ponad 5 mil, ale czułam się tak wypoczęta, tak wyspana, umyta i najedzona, że nie wydawało mi się to bardzo ważne. Pejzaż wspaniały, ludzi mało, skupiali się tylko przy przystankach skąd dochodziło się na punkty widokowe. Każdego dnia musiały tu powstawać setki identycznych zdjęć, i nawet myślałam żeby ich już więcej nie robić, ale zrobiłam, na tyle, na ile umiałam. Bo Wielki Kanion jest onieśmielający. Jest jak ozdobny, bardzo przesłodzony tort i nie dało się go skonsumować dużo na raz.

Na Arizona Trail dotarłam już koło 10-tej. Ścieżka (Kaibab trail) opadła stromo, w kanionie zachowało się troszkę cienia. Schodziłam powoli, przyglądałam się spotykanym roślinom, tym samym, które widywałam na pustyni i nowym. Czym niżej tym bardziej zawansowana wiosna i cieszyłam się, że udało mi się zobaczyć kwiaty, które mijałam wcześniej w fazie pąków i nawet nie wiedziałam jak się rozwiną. Trochę tak jakby mi pomachały na pożegnanie. Byłam im wdzięczna.

W miejscu gdzie kanion zaczyna bardzo się zwężać stała toaleta i zacieniona wiatka. Przysiadłam na schodku, bo wewnątrz pełno. Zjadłam, wypiłam, miałam zbyt dużo wody. Ruszyłam w dół i na odcinku kilkudziesięciu metrów temperatura wzrosła tak, że zaczęłam się dusić. Wrażenie, że jestem silna i bez problemu przejdę 24 mile (tak zaplanowałam) wydało się mrzonką. Zrozumiałam dlaczego szlak skracał lasem. Widać tak musiał.

Share

Arizona Trail cz16 San Francisco Peaks

O świcie na rzeczce, którą akurat mijałam usiadła czapla i chociaż trochę się tam pokręciłam (na drugim brzegu były rysunki naskalne) ptak wcale na mnie nie zwracał uwagi. Przy moście stała tablica, że woda się nie nadaje do picia… jakby jakakolwiek wcześniej się nadawała. Zanim przekroczyłam szosę znalazłam porzucone śmierci, porozwiewane wiatrem i zabrałam duży foliowy wór. Zapowiadano deszcz, a nie byłam na to przygotowana. To były przedmieścia Flagstaff, ale po obu stronach drogi rósł las. Milę w stronę miasta powinien być nie najgorszy sklep, niestety otwarty dopiero za półtorej godziny. Milę na wschód (i można tam było pójść szlakiem) słaby otwierany za 15 minut. Nie chciało mi się czekać na ten lepszy więc zrobiłam zakupy w Dolar General. Znałam ich asortyment, szybko znalazłam „minutowy ryż” który był miękki już po 5 minutach i składał się tylko z samego ryżu (w przeciwieństwie do „ryżu instant” z innych sklepów gdzie lista składników wymagała dłuższego studiowania), owsiankę (z samego owsa), suche jak kamienie rodzynki (brzydkie i małe, ale co szkodzi) i sardynki polskiej produkcji raczej bez smaku, ale również bez żadnych dodatków. Po drugiej stronie szosy był Subway, zamówiłam sobie sałatkę i nawet mi nie było żal, że nie byłam w mieście. Baterię podładowałam w barze i tam też nabrałam sobie wody.

Szlak wiódł w stronę San Francisco Peaks, ładnie z dalekimi widokami na wulkany. Ścieżka wznosiła się i szybciej niż się spodziewałam weszła w śnieg rano jeszcze raczej twardy. Brnęłam przez wydeptane głęboko dziury, starym lasem i przez zrudziałe polany, czasem podmokłe. Biwakowałam wśród bardzo starych sosen, nabrałam wody w brunatnym stawie zmarszczonym wiatrem i przez to mętnym. Tutaj nie było już żadnych ludzi, w książce gości, która stała sobie samotnie w lesie tylko parę wpisów w tym roku.

Ze dwie mile dalej dołączył szlak biegnący z centrum Flagstaff. Znów szłam ciemnym lasem, skrajem urwiska, śniegiem. Według mapy w bok od szlaku był staw, inna możliwość żeby nabrać wody to restauracja na stoku narciarskim. Wiedziałam, że dotarcie tam zajmie więcej czasu (można było wcześniej pójść szosą i skrócić…), że pewnie nie będzie tam nic ciekawego, ale była niedziela i chciałam sobie zrobić przyjemność. Podejście strome, pogubiłam się w osikowych laskach, kiedy doczłapałam do wyciągów zmęczona i głodna minęła mnie Ceci wracała na szlak w podskokach i nawet miałam ochotę spytać jak tam Flagstaff, ale jakoś się nie zatrzymałyśmy. Restauracja okazała się barem, byłam jedynym klientem, ale zamówienie kazano mi złożyć przez Internet pomimo tego, że w okienku siedziały aż 2 osoby. Udało mi się zdobyć sałatkę bez dressingu i olej luzem żeby sobie ją polać. Nie byłam specjalnie zadowolona, ale cóż. Miłe restauracyjki na stokach nawet u nas w Europie nie są częste, mogłam się tego spodziewać.

Zeszłam, ponownie wbiłam się w śniegi i błocko, a niżej w wyrąb rozjechany ciężkimi maszynami gdzie kompletnie zgubił się szlak. Łaziłam z telefonem w dłoni i z trudem się stamtąd wydostałam. Kilka mil szłam drogą z pięknymi widokami na góry, skończył się śnieg (jedyne w miarę pewne źródło wody), i nawet zaczęło mnie to martwić, ale wyczytałam, że w bearboxie przy stawie leży 10 pełnych galonów. Już z daleka widziałam namiot, bardzo podobny do namiotu A. Cicho żeby nie budzić kogoś, kto może spał zajrzałam do metalowej skrzynki i znalazłam 10 galonowych butli, tylko pustych. Była też książka. Ostatnie wpisy to same żale: miała być woda, a nie ma wody- tak jakby ktoś był zobowiązany ją tu dostarczyć. Bo staw było oczywiście pusty, suchy jak pieprz. Suche też koryto rzeczki. Za to w lesie na zakręcie kanionu zachował się jeszcze stary śnieg. To mi wystarczyło. Topienie nie jest wielkim kłopotem jedyny problem, jeśli już- to czas. Gdybym miała wodę przeszłabym tego dnia jeszcze kilka mil, tak leżałam i patrzyłam na palnik. Namiot postawiłam kilkaset metrów od tej drugiej osoby. Nawet jej nie widziałam przez drzewa, ja też byłam dobrze schowana i pewnie z tego powodu nie wystraszyły się mnie jelenie. Krążyły wokół i wieczorem i rano, kilka grup minęłam jeszcze przed południem.

Chwilę potem wyszłam z lasu. Droga opadała i otworzył się widok na ogromny bezkresny płaskowyż. Wzmógł się wiatr, na horyzoncie widziałam tumany różowego kurzu, już rozumiałam dziwne, perliste światło poranka i wiedziałam, że paskudna prognoza pogody najwyraźniej chce się zrealizować. A zapowiedziano nam Armagedon, wiatr, deszcz czy śnieg i mróz:-10 stopni Celsjusza.

Szkoda, że trafia mi się to na płaskowyżu -myślałam pędząc z wichurą. Rzucało tak, że z trudem utrzymywałam kierunek, gdzieś tam złamał mi się koniec jednego z kijków, ale zauważyłam to dopiero kiedy szlak skręcił i nie szłam już z wiatrem. Złamana końcówka zaczęła się ślizgać i kilka razy się przewróciłam. Wcześniej szlak długo biegł drogą, ja jeszcze dłużej, bo nie zauważyłam skrętu. Powrót był oczywiście strasznie trudny, na wprost mnie pędziły tumany kurzu. Cieszyłam się, że zanim wiatr tak się rozpędził zdążyłam zboczyć i wdrapać się do zbiornika z czystą wodą, miałam zapas, mogłam wytrzymać aż się poprawi, zjadłam, ubrałam się odpowiednio, musiałam tylko znaleźć bezpieczne miejsce na noc. Długo nie było nic. Ani uskoku terenu, ani solidnego krzaka. Minęłam linię z prądem, byłam już za samotną górą, którą podziwiałam od rana. I trafiło się kilka gęstych jałowców. Była jeszcze z godzina do zmroku, pomimo tego długo się nie zastanawiałam. Wcisnęłam namiot w krzak, zamocowałam linki do gałęzi, do ziemi… najlepiej jak umiałam. Wieczór był kolorowy, piękny. Poranek biały. Śniegu malutko, nawet poczułam się oszukana (bo przecież byłby piękny na zdjęciach). Wiatr słabł. Jeszcze trudno było iść mu na przeciw (a musiałam żeby dojść do wodopoju), ale czuło się, że się szybko poprawi. Woda pochodziła ze zbiornika na deszcz przeznaczonego dla dzikich zwierząt. Ogrodzenie obrosły kłęby suchych badyli naniesione przez wczorajszy wiatr, kamera była uszkodzona, w betonowym basenie moczyła się czaszka konia lub krowy i dopiero kiedy odchodziłam z pełnymi butelkami zauważyłam, że wyżej jest drugi zbiornik. Nie chciało mi się wracać i wylewać…

Do popołudnia szłam przez monotonny płaskowyż. Kolory przyblakły, dalekie widoki przesłaniała półprzezroczysta mgła. Niebieski ptak wydawał się w tym krajobrazie tak jaskrawy, że przyczaiłam się i go sfotografowałam. Koło czwartej wiatr osłabł, a ja weszłam w rzadki iglasty las.

Za zakrętem natknęłam się na parę idącą z przeciwka. Byłam tym tak zdziwiona, że minęłam mężczyznę i tylko skinęłam głową. Przy kobiecie coś mnie zastanowiło. I nagle stanęłyśmy obie jak wryte… Sandra? -Kasia? To byli Belgowie, z którymi wyruszyłam z Meksyku 3 marca, a potem wdrapywaliśmy się razem do Mount Lemmon. Półtora miesiąca na szlaku i nocna zawierucha nieco ich zmaltretowały. -Ależ masz brodę!- wykrzyknęłam w stronę JJ, który wracał. -Ile ty masz na sobie kapturów! Jak miałem zauważyć, że to ty- śmiał się on. – Nie marzniesz? -wyrwało mi się w stronę Sandry, bo była w krótkiej spódniczce- Co wy tu właściwie robicie?

Okazało się, że szli zbyt wolno żeby zdążyć przejść cały szlak. Postanowili zobaczyć co najciekawsze i z Pine podjechali do Wielkiego Kanionu. Teraz wędrowali do Flagstaff żeby ostatecznie wrócić do Europy. -Myśleliśmy, że to dobry pomysł, możemy się teraz z każdym pożegnać. I faktycznie było mi bardzo miło ich spotkać. Przynieśli też wiadomości o innych. Dzień wcześniej wędrowali Kanadyjczycy, kilka mil przede mną szła Ceci. Belgowie potracili wszystkie mapy. Telefon Sandry nie chciał działać, JJ nie widział lokalizacji, więc opisałam im co bardziej mylne miejsca. Nie martwili się, bo nadal było widać piękne, znów świeżo ośnieżone Szczyty Świętego Franciszka a pod linią energetyczną (gdzie nocowałam) była sieć. Stąd wiedziałam, że -10 jeszcze się nam nie upiekło. Miało być tej nocy, nad ranem.

Share
Translate »