Pireneje marzec 2012, Ibon de Ip

Pogoda była paskudna. Mieliśmy samochód, więc zdecydowaliśmy się przejechać do następnej doliny i zobaczyć Ibon de Ip, do którego nie udało nam się dojść w zeszłym roku.

W Canfranc było lodowato zimno, ale świeciło słońce. Na kościele była kartka „Zamknęliśmy na zimę”. Kwitły śliwki.

Zostawiliśmy w samochodzie trochę rzeczy, dopakowaliśmy deszczowe pelerynki i poszliśmy w górę znakowanym szlakiem. To były nasze ostatnie dwa dni.

W lesie kwitło mnóstwo ciemierników, rozwinęły się już wierzbowe bazie i kotki leszczyny. W cienistych miejscach było pełno fiołków. Widziałam też jedną mizerną prymulkę. Żółtą, taką jakie kwitną w naszych lasach i trochę niebieskich i białych przylaszczek.

Mocno wiało. Po chwili słońce zakryły chmury i zaczął padać drobny śnieg.

Ponad lasem pokazał się widok na Malata Gabardito i stoki Lecherin… gdzie kiedyś głupio złamałam nogę. Mogłam sobie teraz obejrzeć całą trasę…

a przynajmniej popatrzyć na nią tak długo, jak pozwalały chmury :)

Ścieżka wspinała się wygodnym zygzakiem nad urwistym kanionem przez las, a potem wyszła na suche łąki. Na skraju lasu spotkaliśmy dużą grupę starszych Francuzów. Szli w dół. Na horyzoncie pokazywał się czasem Cirque de Ip, niestety widać było tylko fragmenty, pojawiające się na krótkie chwile wśród wieszających się na grani chmur.

Wyżej weszliśmy w płytki śnieg, gęsto poprzerastany suchymi łodygami irysów. Torebki z nasionami grzechotały przy każdym trąceniu, były zabawne, ale nie aż tak piękne jak kwiaty… niestety na nie  trzeba jeszcze długo czekać.  Łąki nad Ibon de Ip muszą być  piękne wiosną i wczesnym latem. Oprócz irysów widziałam całe mnóstwo wyłażących już z ziemi narcyzów. Wyglądały na późno kwitnące, wysokie odmiany.

Zimowy widok był niemal monochromatyczny, ale bardzo ożywiała go gra świateł.

Niestety za nami nad masywem Aspe gromadziły się ciężkie chmury i już za chwilę śnieg zaczął padać i tu. Ostatnie kilkaset metrów walczyliśmy z zasypującą nas ostrym śniegiem czy lodem wichurą, zdezorientowani szukając schroniska we mgle.

Nad Ip stoi kilka domków,  schron jest ostatni z nich. To duży nowocześnie wykończony budynek, ale widoczność była tak słaba, że niemal zwątpiliśmy, że uda się go znaleźć. Na szczęście co jakiś czas było jeszcze widać ślad Francuzów.

Z ulgą dotarliśmy do wielkich metalowych drzwi. Wnętrze – pokryta dobrą posadzką podłoga i kilka nowych metalowych stołów, było pełne pośniegowego błota. Francuzi nie pozamiatali. Znaleźliśmy szczotkę i wygarnęliśmy na zewnątrz cały śnieg.  Ściemniało się i kiedy tylko trochę przestało padać pobiegłam nad Ibon de Ip z aparatem… To piękne miejsce i wcześniej widziałam sporo bardzo dobrych zdjęć. Niestety jezioro było opróżnione, a resztkę zamarzniętej wody zasypał śnieg.

Zawróciłam w kierunku schronu, to tylko kawałek, niespodziewanie chmurska przeleciały i na moment pokazało się słońce przeświecające przez resztki śniegowych chmur.

Jose w schronisku też je sfotografował. Aparat jest bardziej czuły niż oko. Naprawdę pamiętam jeszcze więcej mgły… piękne  prawda?

Za chwilę niebo było już całkiem czyste, a resztki zabarwionych jaskrawo chmurek poprzyczepiały się do skałek Lecherin.

Aż trudno było stamtąd odejść!

Piękna pogoda utrzymała się z piętnaście minut. Nocą padało. Wiatr trzaskał wielkimi i trudnymi do zablokowania okiennicami i świstał w nieszczelnych okienkach. Miałam wrażenie, że po pustym i bardzo akustycznym schronie ktoś chodzi. Jose nawet kilka razy wstał. Zamek w drzwiach był zepsuty i musieliśmy je zablokować od wewnątrz, żeby się nie otwierały. Myśleliśmy, że może ktoś się do nas dobija po nocy, ale to był tylko wiatr. Odgłosy, które wydawał na tym wysoko położonym pustkowiu mogłyby z powodzeniem imitować najazd duchów. Byłam pewna, że słyszę ostrożne kroki na drewnianej podłodze strychu, skrzypienie metalowej poręczy schodów, dźwięk ugniatanego czyimś ciałem materaca… jęk drugich, zamkniętych na głucho i zakopanych pod śniegiem, nie wiadomo po co zrobionych drzwi. Wszystko to przerywane donośnym stukotem wciąż się otwierających okiennic i piskiem sznurka trzymającego drzwi. To wcale nie wydawało się groźne. Duchy chyba nic od nas nie chciały, po prostu schowały się tu przed huraganem, tak jak my.

Było zimno i przez noc ani trochę nie rozmarzł śnieg, który zostawiliśmy w garnku mając nadzieję na odrobinę wody. Dobrze, że mieliśmy dużo gazu. Resztę zostawiliśmy w schronisku. Może się komuś przyda. To był nasz ostatni górski nocleg tej zimy.

Rano nadal okropnie wiało. Było tak zimno, że zdecydowałam się schodzić w kurtce puchowej. Zapominałam szalika i  chcąc nie chcąc zawiązałam na twarzy wełniane kalesony (na sobie miałam cieplejsze powerstretche). Miałam ochotę zejść inną trasą.  Biegnącą w stronę Canfranc Estacion drogą, która potem przechodziła w strome zejście, ale Jose Antonio się uparł.  Twierdził, że jest za duży wiatr, droga wysoko, nie mamy wody. Te wszystkie argumenty to sama prawda, zgadzałam się… ale nie lubię powtarzać świeżo zrobionych tras. Lubię niespodzianki. Bardzo niechętnie dałam się namówić na ten sam szlak w dół.

Wiatr niemal ścinał nas z nóg. Pomimo usilnych prób znalezienia wczorajszej drogi błąkaliśmy się po okolicy w tą i z powrotem trafiając w całkiem nowe zakątki Ip. Do starego schroniska- całkiem dobra mała, ale przytulna cabana, fajniejsza niż bezduszny nowoczesny schron. Na kilku metalowych łóżkach są grube, miękkie materace… Do jakichś dziwnych, pewnie potrzebnych do spuszczania wody maszyn… na wywiany, zupełnie nieznany stok.

W końcu znaleźliśmy biały domek robotników, a potem poszliśmy już prosto w dół.

Widoki wcale nie przypominały wczorajszych, nocą padało, wiatr poroznosił śnieg po wszystkich zakamarkach doliny, a jednak było mi żal nieznanej drogi i gór, które czekały schowane za granią.

Trudno, może następnym razem :)

Share

Pireneje marzec 2012, Gavarnie-Bujaruelo

Z Gavarnie zaczęliśmy już wracać. Zostały nam prawie cztery dni, ale widzieliśmy od Edka, że ma się załamać pogoda. Sprawdzanie prognoz w górach to pewnego rodzaju gimnastyka, czasem w każdej dolinie jest trochę inaczej, inne dane podają Hiszpanie, a inne Francuzi. Przy niepewnej pogodzie ta mała różnica wszystko zmienia. Tak naprawdę trzeba dobrze znać góry, żeby w tym galimatiasie wygrzebać prognozę, której można byłoby uwierzyć.

Uwierzyć w śnieg było trudno. Świeciło słonce,  a po niebie snuły się tylko niewinne białe obłoczki. Mieliśmy nadzieje, że uda nam się uciec do Hiszpanii jeszcze przy pięknej pogodzie.  Wyszliśmy GR10, w kierunku Barrage d’ Ossoue, z zamiarem przejścia do Doliny Ara przez Puerto del Plana del  Alba. Wprawdzie zejście było zaznaczone tylko na jednej z naszych licznych map (a wejście wyłącznie jako zimowe) , ale logistycznie bardzo nam pasowało. Moglibyśmy przenocować w cabanie Labaza i wrócić do Banos de Panticosa przez Cuello Brazato.

Początkowo było wiosennie i ciepło.  Wiało, ale do tego zdążyliśmy się już przyzwyczaić. Przy malowniczej, zbudowanej z luźnych kamieni cabanie minęła nas grupa Francuzów z rakietami. Skręcili w bok.

Chwilę dalej zaczął się śnieg. Zbocze było zalodzone i strome, musieliśmy założyć raki.

Potem stok się troszeczkę wypłaszczał, ale pasy zlodowaciałego firnu przecinały kamieniste miejsca, trawki i rododendrony. Co chwila zakładaliśmy i zdejmowaliśmy raki, tracąc czas.

Za kolejnym zakrętem zobaczyliśmy cały szlak. Trawers w większej części był jeszcze pod śniegiem.  Biały był też zarówno Port Alba jaki i Port de Bernatuero- nasze awaryjne przejście do Hiszpanii. Trawers z ciągłym zdejmowanie raków nie poszedł by szybko. Śnieg miękł i pewnie za chwilę, na fragmentach potrzebne byłyby też rakiety, ścieżka szła przez przysypane rododendrony… W schronisku ocenili tę trasę na jakieś 10 godzin. Gdybyśmy nie zdążyli- wypadłby nam kolejny biwak pod gołym niebem, tym razem przy bardzo złej pogodzie. Nad granią gromadziły się śniegowe chmury i co gorsze w Hiszpanii musiało być jeszcze gorzej.

Zawróciliśmy i  godzinę później znów doszliśmy do starej cabany. Śniegowe chmurska zbliżały się i nie było już żadnych wątpliwości co do pogody. Załamanie przyszło nawet trochę wcześniej niż zapowiadał Edek.

Ścieżki, na której zniknęli Francuzi nie było na mapach, ale był śnieg więc zostawili nam ślad.  Podchodziliśmy szybko, daleko w dole pojawiła się stacja narciarska i zarys drogi na Col de Tentes, teraz użytkowanej jako nartostrada.  Mieliśmy nadzieję, że uda nam się przejść tamtędy na Puerto Bujaruelo. Byliśmy już wysoko i szkoda by było schodzić.  Nie sądziliśmy żeby Francuzi zaplanowali powrót tą samą trasą w najgorszym razie spodziewaliśmy się więc zejścia gdzieś przy wyciągach. Zachmurzyło się i zaczęło jeszcze mocniej wiać.  Dość szybko dogoniliśmy Francuzów. Nie mówili po angielsku ale pokazali, że ścieżka prowadzi na Puerto Bujaruelo… przynajmniej tak nam się wydawało. Przeszliśmy jeszcze kawałek, za żebro grani. Na  południowym zboczu śnieg zanikł. Słabo widoczna błotnista dróżka trawersowała stok, a potem przechodziła przez skalny grzebień. Na wezbranym wodospadzie był wątły śniegowy most. Wszystko to z przepięknym widokiem, spaskudzonym przez wyciągi.

Zawróciliśmy i zeszliśmy z uskoku na jakąś nartostradę, a potem z godnością, co i rusz mijając bardzo zdziwionych narciarzy podeszliśmy sobie w rakietach na Col deTentes.

Padał śnieg.

Po drodze dogoniła nas trójka Francuzów. Chyba odłączyli się od tamtej grupy, nie byliśmy pewni, ale nie pytaliśmy. Szli do Sarradets.  Nikt nie wszedł na rozmiękły porzucony przez nas stok z mostem,  doskonale widoczny z dołu. Być może zawrócili.

Przeszliśmy na Puerto Bujaruelo zasypaną aż po brzeg drogą. Mocno nachylony śnieg szczelnie wypełniał asfaltową szosę i gdyby nie dobrze wydeptana ścieżka, trzeba by  miejscami zakładać raki.

Puerto Bujaruelo wyglądał tak jak zapamiętałam z lata. Śnieg w żlebie, a poza tym dużo traw.  W śniegu pełno mocno wydeptanych śladów, to popularny szlak. Nie potrzebowaliśmy już ani rakiet ani raków.

Wichura kotłowała się nad górami, wieszając na okolicznych szczytach kłęby chmur. Zastanawialiśmy się którędy wrócimy do samochodu. Jakoś nie bardzo mieliśmy ochotę kolejny raz pchać się do góry doliną Ara, do tego w wichurę i pewnie w deszcz.

Schronisko w Bujaruelo, które pierwszy raz w życiu widziałam puste (zwykle jest tam okropny tłok), było otwarte. Dostaliśmy łóżka w wielkiej zbiorowej sali, nawet nie podejrzewałam, że taka tam jest -San Nicolas de Bujaruelo to w zasadzie gospoda (auberge), pokoje z łazienkami, restauracja. Piętro niżej przy obstawionym kanapami holu jest świetne miejsce kominkowe i kuchnia. Było nawet drewno. Dla nas dwojga- po prostu pałac. Była sobota i  w restauracji kręciło się kilka innych osób, ale trzymali się części hotelowej.

Tacy jak my pewnie są teraz w górach, pomyślałam z żalem.

Rano przejaśniło się, ale nadal wiało. Zdecydowaliśmy się wrócić do Panticosy drogą. Było mi żal, ale Jose Antonio się uparł. Pogoda rzeczywiście była okropna. Wichura wyła nawet w dolinie, na szczytach rwały się kłęby chmur. Już kilkaset metrów poniżej schroniska zabrał nas jakiś samochód. Trójka wspinaczy wracała do Barcelony. Nocą ewakuowali się z północnej ściany Tailon. Z Puerto de Bujaruelo schodzili przy latarkach, w słonecznych okularach bo wiatr tak mocno zacinał lodem, że bez nich nie widzieliby nic. Podjechaliśmy z nimi prawie do Biescas. Na drodze ciągnącej się wzdłuż Sierra de Tendenera, postaliśmy chwilę, a potem podjechaliśmy kawałek z dwoma zakonnicami, kiedy te skręciły do wiejskiego kościółka, zabrała nas para narciarzy, potem agencja turystyczna z wycieczką klientów, chłopak z dredami i psem w samochodzie mieszkalnym, a na koniec rodzina jadąca do Banos de Panticosa po wodę. Cały przejazd nie zajął więcej niż półtorej godziny (to ok 50km)  W miejscach gdzie niemal nie było samochodów ludzie zatrzymywali się od razu, na głównej drodze gdzie jechał  sznur było trudniej. Pewnie kierowcy myśleli- ktoś inny ich zaraz zabierze… W sumie tak właśnie było. Ostatni samochód stanął i kierowca sam zatrzymał kolejny, jak się okazało znajomy. Ich auto było za małe i plecak Jose pojechał drugim :)

Hiszpania to cudowny kraj!

W Banos de Panticosa padał śnieg.

 

 

 

Share
Translate »