Pireneje marzec 2012- Panticosa- Banos de Panticosa

Icona to nazwa organizacji, która kiedyś zajmowała się remontem hiszpańskich caban i utrzymaniem szlaków. Nie istnieje już od 25 lat. Teraz za remonty płacą kluby. Standard cabany, nawet takiej która na mapach nazywa się refugio jest nieprzewidywalny. Ta była w świetnym stanie, być może dlatego, że nie leży na żadnym popularnym szlaku, a dostęp do niej nie jest bardzo łatwy (przynajmniej zimą).

Zanim doszliśmy do kolejnego progu doliny musieliśmy kilka razy zakładać raki. Płaty śniegu nocą zmarzły na kość, a ścieżka przecinała strome zbocze. Za progiem znów trafił nam się śnieg, ale dało się zejść po gołym już stoku wprost na dół, pomijając zygzaki ścieżki.

Cała trasa aż do samej Panticosa była ładna.

Poniżej tego trawiastego stoku nieoznakowana ścieżka doszła do szutrowej drogi. Podeszliśmy kilkaset metrów w górę, bo jak wynikało z mapy powinniśmy tam trafić na szlak schodzący od strony Sierra de Tendenera. Rzeczywiście trafiliśmy na wyraźną i dobrze oznakowaną ścieżkę. Przechodziła przez mostek, potem szła łagodnym zboczem przez las, a na krótkim kawałku prowadziła mocno oblodzoną leśną drogą.

W słonecznych miejscach czuć już było wiosnę.

Na niżej położonych halach zrobiło się ciepło niemal jak latem.

Ścieżka minęła hale, a potem zeszła do wsi starą drogą dla mułów, wysoko zawieszoną nad urwistym kanionem, z pięknym widokiem na Sierra Tendenera. Bardzo ładna trasa na jednodniową wycieczkę.

W Panticosa kupiliśmy baterie do mojego aparatu, plastry- nieodłączną część nowych butów Jose, wypiliśmy kawę i wjechaliśmy samochodem do Banos de Panticosa. Rzeczywiście miejscowość robi smutne wrażenie. Zostało tylko kilka zabytkowych dziewiętnastowiecznych budynków, zgubionych w chaotycznej pseudonowoczesnej architekturze. W schronisku wisi zdjęcie przedstawiające Banos przez przebudową. Szkoda, że aż tak się zmieniły. Jednym z zachowanych z czasów świetności kurortu budynków jest też  schronisko- Casa del Piedra (czyli chyba Murowaniec :)) Swoją drogą, bardzo przyjemne miejsce, zaskakujące w tym przygotowanym na najazd bogaczy otoczeniu. Pozwolono nam  się wykąpać, chociaż nie mieliśmy czasu, żeby zostać na noc. Zjedliśmy bardzo dobry obiad i poszliśmy do góry do Schronu Bachimana.

… a to druga prześwietlona klatka z mojego aparatu- widok spod schroniska Casa del Piedra- Garmo Nero- piękny masyw w którym jeszcze nie byłam.

Share

Pireneje marzec 2012, Espelunz-Yenefrito

Rano wiało tak samo jak poprzedniego dnia. Nie było tego aż tak bardzo czuć w dolinie, ale znajome śniegowe chmurki wszystko wyjaśniały.

W tej sytuacji pchanie się wysoko na grań, jak zaplanowaliśmy wieczorem, nie miało sensu więc bez zbytniego entuzjazmu powlekliśmy się do góry doliną Ara mając zamiar wrócić do Banios de Panticosa drugim wariantem GR11- przez Cuello de Brazato. Tak naprawdę to nie mam pojęcia gdzie znikała narysowana tylko na mapie Editorial Alpina „górna ścieżka”. Idąc wieczorem doliną Ordiso nie widzieliśmy ani kopczyka ani śladu odejścia jakiejkolwiek dróżki. Być może wejście było ukryte w bardzo stromym żlebie.

Przy Cabana Labaza stanęliśmy na chwilę i przeglądając mapę odkryliśmy, że dolinką na przeciw nas prowadzi jakiś szlak i że możemy nim dojść do Panticosa.

Szlak nie był oznakowany, nie było nawet kopczyków, ale na Rio Ara był most…

Poszliśmy tak jak pokazywała mapa (potem sprawdziliśmy na innych mapach i wszędzie jest tak samo) po prawej -orograficznie lewej- stronie strumienia. Słabo widoczna dróżka trzyma się  samej krawędzi kanionu, miejscami wbijając się w eksponowane i przy śniegu dość nieprzyjemne miejsca, tymczasem po drugiej stronie potoku wije się wygodna, chociaż ledwo widoczna ścieżynka. Gdybyście szli tamtędy zimą, wybierzcie raczej lewą stronę. Górne piętro doliny jest płaskie i  obie ścieżki się łączą.

Sama przełęcz jest łatwo dostępna. Nie byliśmy do końca pewni czy wchodzimy na właściwą, nadal nie było kopczyków, a wszystko co wiedzieliśmy o tej drodze wyczytaliśmy z mapy. Jeden duży szczyt w samym końcu doliny za nim mały… i to tu?

Wyszliśmy na grań w różnych miejscach, żeby poszukać zejścia, ale okazało się bardzo proste. W najniższym punkcie grani był kopczyk. Na przełęczy okropnie wiało więc uciekliśmy w dół jak najszybciej.

Pod przełęczą był wysoki i płaski balkon, a potem zaczęły się schody… Bez problemu znaleźliśmy zejście z uskoku stromym, ale niegroźnym żlebem po prawej stronie. Wyszliśmy na wysoki trawers pięknego zamarzniętego jeziora. Ścieżka chwilami wylazła już spod śniegu i drogę znaczyły podejrzanie gęsto ustawione kopczyki.

Przekonani, że trudności mamy już za sobą usiedliśmy sobie na stoku, wyjęliśmy zapasy. Słońce grzało prawie jak na plaży. Po prostu bajka.

Kiedy w końcu niechętnie wyleźliśmy zza chroniącego nas przed wiatrem kamienia, przebrnęliśmy przez głęboki i mokry śnieg, i obeszliśmy brzeg jeziorka, kopczyki raptownie zniknęły, a ścieżka weszła w paskudny, kruchy i eksponowany trawersik po trawkach nad urwistym wodospadem.

Poszliśmy kawałek, ale niebezpieczna ścieżka wyprowadzała na urwiste skały i tam się kończyła. Wyciągnęłam mapę (co oczywiście należało zrobić wcześniej) i wróciliśmy do ostatniego punktu gdzie  widzieliśmy jakikolwiek ludzki znak- miejsca gdzie rzeczka wypływała z jeziora. Na kamieniu po drugiej stronie potoku stał całkiem dobrze widoczny kopczyk. Jak się okazało ostatni…

… Właściwie miałam zamiar tego nie opisywać ( tak jak nie zdradza się zakończenia powieści- gdyby ktoś w Was chciał powtórzyć tę trasę zimą, niech lepiej dalszego kawałka nie czyta :)) Poszukiwanie zejścia z Espelunzy okazało się fascynującą układanką, troszkę wkurzającą bo z wolna robiło się coraz później. Ścieżka wyszła na oblodzone zbocze i zamiast schodzić zaczęła piąć się pod górę po przeciwległym stoku.Śnieg zgrabnie ukrywał wszelkie znaki i długo kluczyliśmy poszukując zejścia w paskudnej stromiźnie. Być może latem, kiedy widać gdzie iść, jest tam całkiem łatwo. Zimą, w gęstniejącym zmroku było  trudno. Nieoznakowana ścieżka schodzi samym grzbietem malowniczego uskoku, na krawędzi wypiętrzonych  ukośnie skałek. Bardzo proste jak już się to wie:)

Byliśmy trochę zirytowani, Jose odgrażał się że wróci tam ze sprayem i oznakuje cały szlak… Było późno, a na dół daleko. Na domiar złego upadł mi aparat, otworzył się, naświetlił dwie klatki…a przy okazji rozładowały się baterie :) Nie mam więc więcej zdjęć z tej trasy. Bardzo szkoda, bo schodząc mieliśmy okazję obserwować przepiękny zachód słońca. Do cabany w dolinie Yenefrito doszliśmy już o zmroku. Ja bardzo przemoczyłam buty, a Jose wpadł do rzeki nabierając wody do butelki :) Na szczęście domek był ciepły i suchy, a prycza do spania drewniana nie betonowa.

Do rana nawet wyschły mi skarpetki:)

Share
Translate »