Myvatn-Askja cz5- Vogar

Okolice Sellandafjall to żwirowe pagórki na skraju lawowego pola. Szło się nimi przyjemnie pomimo wichury. Szalała głównie wysoko. Na szczycie Blafjall toczyła się jakaś niebiańska wojna, czasem popadało i nam mnie, ale przez większą część dnia szłam w słońcu, bo chmura najwyraźniej utknęła, przyklejona solidnie do szczytu. Pod Sellandafjall znalazłam barak- może starą owczarnię, który teraz służył wędrowcom czy fotografom. Ktoś ustawił wewnątrz ławeczkę, ktoś pomalował na żółto większe kamienie tak, że wyglądały jak pas startowy. Nie sądziłam żeby ktoś tu lądował. Podejrzewałam raczej jakieś działania landartu, a że akurat padało ja też się tam pobawiłam- zrobiłam kilka fotografii.

Dalej było prosto, od baraku ciągnął się samochodowy ślad, z którego skręciłam przy pierwszej okazji w inny odbijający w stronę Blafjall. Żwirek ustąpił miejsca ruchomym wydmom, czarnym poprzerastanym szerokolistną trawą, która właśnie zaczynała się zielenić. Przez kilka godzin obserwowałam walkę rośliny z wiatrzyskiem. Korzonki potrafiły rozciągać się na wiele metrów, oplatały ziemię jak pajęczyny czy trochę wyprute nici. Znad piachów wystawały górki uziemione przez trawę, wysokie często na 2 metry, ale były też miejsca gdzie wygrywał wiatr. Puste, zaśmiecone kłębkami porwanych korzeni. Obeszłam Blafjall bokiem i zdziwiłam się widząc ludzki ślad. Mój, ale nie od razu się zorientowałam. Wyglądał jak odciśnięty przed chwilą, a oświetlona wieczornym światłem, wysuszona, zieleniejąca już okolica nie przypominała tej mokrej, zaśnieżonej, widzianej w pochmurny poranek. Do Bard zostało mi już kilka kilometrów, zajęły mi dwie godziny aż do północy, więc załapałam się na wieczorne światło. Schron stał na swoim miejscu, niezmieniony. Niepotrzebnie się martwiłam o lufcik, był zamknięty, musiałam zapomnieć, że to zrobiłam, niedomknięta była tylko komórka, gdzie gotowałam, ale ustawiona do zawietrznej więc nic się nie stało. Przy okazji zasunęłam skoble lepiej. Przenocowałam luksusowo, nad ranem obudził mnie deszcz. Nawałnica szalała prawie do południa. Krople bębniły w szyby, wyło w wentylacji. Spałam, liczyłam resztki jedzenia przekonana, że muszę przeczekać dzień. Po 11-tej przyszedł sms od Wieśka. Cieszył się, że załamanie pogody dopadło go nocą i nisko, i że teraz widzi błękitne niebo. Pomyślałam, że przy tej prędkości wiatru dzieli nas najwyżej kilka godzin. Wiało w moją stronę czyli będzie lepiej. Ubrałam się w przeciwdeszczowe i pomimo braku widoczności ruszyłam w powrotną drogę do Vogar. Szłam szybko, deszcz skończył się mniej więcej tam, gdzie biwakowałam poprzednim razem, potem co jakiś czas wracał, ale tylko na tyle żeby tworzyć tęcze. Nie chciałam powtarzać już znanej trasy, więc poszłam na przełaj, przez żwirowe pagórki, czerwone wulkaniczne stożki i zarośnięte drzewkami pole lawowe. Trochę błądziłam, bo były tam jakieś pojedyncze znaki, ślady ścieżek, owczych, więc bardzo wąziutkich, nawet płot. Dziwiło mnie, że jest już wiosna. Brzózki zielone, pełno kwiatów. Cieszyły mnie śpiewające ptaki, ciągnące się przez setki metrów szczeliny, które niestety zmusiły mnie w końcu do powrotu na drogę. Do Myvatn doszłam tuż przed północą. Spytałam o Sylwię i Mikołaja, ale nie pracowali już tego dnia. Spotkaliśmy się rano. Chciałam im opowiedzieć co widziałam. Fajnie było tak wracać w znane miejsce do przyjaznych i ciekawych ludzi. Byłam zadowolona z tego, co przeszłam, i szczęśliwa, że przez 10 dni Wyżyny były tylko moje.

Share

Myvatn-Askja cz4 -Dyngjufjoll

mapka Botni

Padało więc spałam długo, potem robiłam zdjęcia, szukałam niebłotnistej wody, czytałam mapy. Gdybym trzymała się planu najpóźniej za 3 dni łapałabym stopa przy tamie Karahnjukar. Nic mnie tam nie ciągnęło, wręcz przeciwnie wszystko chciało mnie zatrzymać tu. Do tego wyrzut sumienia czy na pewno zamknęłam Bard. Nie było tam regulaminu, skarbonki, nie pamiętałam nawet czyj to schron. Byłam wdzięczna z otwarte drzwi i nie umiałam tak tego zostawić. Gdyby mi się wczoraj udało przejść… gdybym chociaż nocowała w toalecie… Siedząc i jedząc- bo wciąż miałam bardzo dużo jedzenia zdecydowałam w końcu, że wrócę kawałek i obejdę góry Dyngjufjoll inną drogą. Nadkładałam z 70 km, ale jak dotąd szło mi bardzo szybko, a pogoda wcale nie była zła. 12 km do rozstajów tym razem niemiłosiernie się wlokło. Próbowałam skrócić to przez świeże lawowe pole, ale musiałam wrócić. Ruchome skały spiętrzone, zsypujące się i kruche. Po czymś takim wcale się nie dało iść.

Wreszcie dotarłam do gruntowej drogi wspinającej się od razu bardzo stromo. Błoto, resztki śniegu, wiatr. Przelotne deszcze i kłęby suchej mgły. Dalej pola lawowe, pojedyncze kołki nawet bez śladów kół tak jakby wszyscy zapuszczający się tu kierowcy wracali po kilku kilometrach. Po lewej ośnieżone góry i hulający po nich huraganowy wiatr, po prawej lawa po horyzont. To długa droga. Nie doceniłam jej. Obejście masywu zajęło mi prawie dwa dni. Widoki piękne, nie było kłopotów z wodą. Pogoda też wcale nie taka zła. Przenocowałam u wylotu doliny, przy błotnistej rzeczce kawałek dalej wsiąkającej z impetem w piach. I znów szłam wzdłuż tyczek podziwiając naturalne ogródki zen, pozostałości osadowych skał- abstrakcyjnie poukładane w wulkanicznym piasku, samotne roślinki. Błądząc wśród płatów śniegu i żwirowych wzgórz i zbierając pozostawione przez kogoś śmieci (mydło, napój czekoladowy z duńskimi napisami, film kodaka ISO 100…) dotarłam wreszcie do znakowanej ścieżki do Botni (fragmentu Askja Trail), na której nie wiem czemu stał znak, że droga  zamknięta. Rozbiłabym namiot, ale nigdzie nie było wody. Ze zmęczenia poszłam w kółko tak jak pokazywał znak, przysnęłam na chwilkę gdzieś na kamieniu, potem znów nad stawkiem, gdzie prawie bym postawiła namiot, ale okrutnie mi się nie chciało ruszać… W kolejnym stawku się trochę umyłam i szukając miejsca na biwak znalazłam strzałkę do Botni. Skusiła mnie, ale to wcale nie było blisko, albo może szłam długo, bo prawie spałam. W rezultacie dotarłam tam już nad ranem, i nie udało mi się nawet zasnąć. Znów padał deszcz więc posiedziałam ze dwie godziny, popatrzyłam na mapę i w końcu wrzuciwszy do skarbonki 1000 koron (za nocleg było chyba 4000, za użycie gazu 500, ale i tak nie miałam nic innego niż 1000) spakowałam się i poszłam, nie szlakiem tylko polną drogą wzdłuż cudownej, od razu dużej rzeczki po bokach wręcz neonowo zielonej. Taka masa roślin, kwiaty, ptaki, po kilku dniach w surowej lawie wydawała się rajem, cudem. To nic, że deszcz, wieje, zimno… szłam wzdłuż tej zieleni ile mogłam, potem bez szlaku, przez zerodowane piaski, znów lawę do źródeł dwóch innych rzek, równie cudnych i chyba jeszcze dziwniejszych, bo wynurzały się z czarnego piachu krystalicznie czyste i płynęły wśród dziwadeł z lawy porośniętych czasem kwiatami, mchem. Nad ostatnią rozbiłam namiot, pierwszy raz tego lata na kwiatach.

Share
Translate »