Myvatn-Askja cz3 (Askja)

mapa 2Szłam bardzo szybko, słońce dodaje energii. Ścieżka była znakowana, śniegu niewiele. Przed południem byłam już w schronisku Dreki przeskoczywszy wcześniej przez dwie rzeczki- muliste, nieprzezroczyste z lekko zatopionym kamieniami. Dziwnie wyglądały budynki już bez śniegu, puste, bezludne, bez samochodów. Niektóre miały pozabijane okna, jeden- informacja parku narodowego duży osłonięty z trzech stron przedsionek. Pomyślałam, że jest świetny na nocleg. Prognoza zapowiadała załamanie pogody. Miało padać bez przerwy przez kilka dni. Uznałam, że mam czas do północy i nadal nakręcona wizją Askji wyruszyłam stromą pieszą ścieżką. Zastanawiałam się czy nie zostawić plecaka, ale gdyby mi się udało przejść, mogłam kontynuować do otwartego schronu Dyngiufjoll i szlaku prowadzącego z powrotem do Myvatn. Ten wariant podobał mi się bardziej niż zaplanowany wcześniej powrót do tamy. Miałam jeszcze sporo jedzenia, przed sobą piękne góry, i pustynię Odadahraun z którą trudno mi się było rozstać. Do tego martwiło mnie, że chyba nie zamknęłam lufcika w Bard. To ostatecznie przeważyło. Bard było dla mnie bardzo hojne i nie mogłam tak tego zostawić. Zabrałam plecak.

Drogowskaz zapowiadał 8 km, ale to dużo kluczenia, sporo wejść i zejść, dużo obejść. Niemal na całej trasie śnieg. Wspaniałe widoki. Z grani widząc już jezioro Öskjuvatn napisałam do Wieśka, że schodzę do krateru, ale chwilę potem o mało nie zawróciłam. Było tam okrutnie stromo, oświetlony od rana śnieg zmiękł, a na przełęczy wisiał kapiący nawis. Straciłam z godzinę próbując zejść w innym miejscu. Na takiej stromiźnie błoto nie było wcale solidniejsze od śniegu więc ostatecznie wróciłam i pokonałam nawis tuż pod skałami. Gdyby nie lata chodzenia po górach wiosną chyba bym się nie odważyła. Schodziłam bardzo ostrożnie po miękkim i stromym, aż do balkonu nad jeziorem  Öskjuvatn. Potem znów trafił się stromy kawałek, ale krótszy i mniej niebezpieczny. Dalej już tylko woda w butach, błoto do kolan i Viti otoczone rozmiękłą gliną i lodem. Czułam się jak pierwszy człowiek na Marsie, albo ktoś kto wypił duszkiem flaszkę szampana. Zdobyłam Askję, byłam tu sama, udało mi się!

Z godzinę łaziłam wokół Viti. Nie dało się usiąść, było zbyt mokro zbyt miękko. Zrobiłam kilka zdjęć i z żalem ruszyłam na północ, wzdłuż szlakowych kołków, które chwilkę potem okazały się zbyt niskie dla śniegu. Cały krater wypełniało śniegowe błoto, z wierzchu turkusowo błękitne, bez dna. Brnęłam w nim przez 5 km w palącym słońcu i bez pitnej wody. Dopiero kiedy teren zaczął się lekko wznosić trafiłam na suchszy śnieg, usiadłam i przerobiłam go na herbatę.

Dalej znalazłam jeszcze drogowskaz wskazujący Dyngjufjoll (12 km) i aż do wieczora bezskutecznie szukałam dalszych znaków. Przeszłam pewnie kolejne 5 km w śniegu ponad kolana, w wodzie. Potem poddałam się i zeszłam wzdłuż drogi. Też była zasypana, ale wystawały kołki. W dolinach gromadziły się chmury. Okno pogodowe się zamykało. Gdybym nie znała prognozy może zostałabym na noc w toalecie – otwartej, ale trochę zakurzonej i małej. Wiedząc, że ma się zepsuć postanowiłam już bardziej nie kusić losu. Byłam na 1300 m npm. Nie miałam sieci, byłam głodna spragniona i mokra.

Zejście- również 8 km- w śniegu wcale nie było szybkie. Szłam od świtu, już prawie 50 km, po górach, śniegu i polu lawowym. O północy byłam tak skonana, że nawet mi się nie chciało gotować. Zawiesiłam namiot w przedsionku informacji i rano długo słuchałam jak pada deszcz, ciesząc się, że nie pada na mnie. Nie bardzo wiedziałam co dalej robić.

Share

Myvatn-Askja cz2 (Kollottadyngia)

mapa1Szłam skrajem lawowego pola, o ile się dało po śladzie samochodu. Odciski kół trwają na Odadahraun latami, ale nie widać ich na każdym podłożu. Znikają w skałach, pod nanoszonym przez rzeczki błotem, w ruchomych piaskach. Początkowo biegły wzdłuż skarpy Blafjall, potem przez pole lawy u podnóża srebrzystych pagórków. Daleko na horyzoncie sucha mgła zasłaniała i odsłaniała mur ośnieżonych gór- wśród nich jak sądziłam Askję. Droga- lub cokolwiek to było miała swoją logikę. Trzymała się granicy lawy i piaszczystych lub kamienistych wzgórz- starych (geologicznie) wysp w morzu srebrnego piachu i czarnych wulkanicznych skał. Świeciło słońce, powietrze drgało, pustynia wydawała się nieskończona. Koło południa znalazłam strumyk wypływający z płata grubego śniegu, dalej było jeszcze kilka śniegowych kałuż, ale woda w nich już lekko nieświeża, z posmakiem porostów i mchów. Ostatnie z daleka widoczne góry były chyba zbyt trudne dla samochodów. Ślad odciśnięty przez coś większego niż zwykłe 4/4 w końcu znikł, a na wprost otworzył się widok na świeżą lawę. Skalistą pofałdowaną. Jeszcze nie skruszoną w czarne piachy i nie porośniętą kępami srebrzystych mchów.

Po drugiej stronie piętrzyła się Kollottadyngia- płaski stożek w poziome czarno białe paski. Wydawała mi się bardzo bliska, więc chociaż było już koło piątej ruszyłam z optymizmem. Tu nie było już śladu poprzedników. Kluczyłam wdrapywałam się na skały i przeskakiwałam szczeliny patrząc z nadzieją na wciąż niby bardzo bliski śnieg. Pokonanie tego labiryntu zajęło mi ponad 4 godziny. Dalej stok zaczął się lekko podnosić, ale lawa nie znikła. Kollottadyngia nie była skalistą wyspą tylko wulkanem, winnym chyba tym wszystkim spustoszeniom. Lawa ciągnęła się aż do końca, czym wyżej tym częściej przykryta śniegiem. Widoczne z daleka pasy okazały się wgłębieniami zalanymi wodą z roztopów. Nie uniknęłam wpadania w ukryte pod śniegiem strumyki  i aż do nocy podchodziłam szukając jakiegokolwiek skrawka suchego miejsca na namiot. Znalazłam je dopiero na przełęczy, szerokim na chyba kilometr siodle, pełnym zamarzniętych jeziorek i śniegu. Z mętnej bieli wystawał piaszczysty pagórek- na górze prawie płaski, i prawie suchy- woda ociekła. Rozbiłam tam namiot, już po północy, kiedy zgasły resztki  zachodu słońca. Zdążyłam tylko zerknąć na zejście- nie ideał, ale też nic trudnego. Po około 45 kilometrach skakania byłam potwornie zmęczona.

Rano lepiej przyjrzałam się drugiej stronie. Cały teren pomiędzy Kollottadyngią, a Herðubreið pokrywało pole lawy. Na mapie pokazane jako teren zielony w rzeczywistości porośnięte rzadkimi kępami szarych porostów, pozalewane przez roztopy, ponure pod deszczowym znów niebem. Gdzieś w tym wszystkim powinien być Breadrafell i znakowana ścieżka na Askję. Znalazłam je dopiero po południu. Schron był zamknięty, siąpiło. Ugotowałam wodę z kałuży i poszłam jeszcze kilka kilometrów aż do lepszego, osłoniętego przed wiatrem miejsca. Deszcz narastał. Zdążyłam przemoknąć więc widząc łachę piasku wśród skał wpasowałam w nią jakoś namiot i padłam. Taka okazja mogła się już nie powtórzyć, w zwałach pumeksów nie łatwo o biwakowe miejsce, a tu dodatkowo leżał śnieg- czyli woda. Zresztą co można zrobić z deszczem, w niekończący się polarny dzień. Najlepiej przespać, a potem choćby iść nocą. Obudziłam się o trzeciej. Deszcz ustał, a mnie, morze lawy i Herðubreið otulała półprzezroczysta mgła. Niebo było błękitne, schronisko w Dreki odległe o kilkanaście kilometrów. Pomyślałam, że to wspaniała okazja. Nie pada, więc idę na Askję!

Share
Translate »