Wyruszyłam z Vogar z jedzeniem na 7 dni. W pośpiechu zapomniałam dokupić herbaty i poratowali mnie Sylwia z Mikołajem. Torebki o smaku czarnej porzeczki, które od nich dostałam były moim luksusem na czarną godzinę- parzyłam, delektowałam się, pomagało. Wyszłam na luzie wcale nie myśląc o Askji. Prognoza była paskudna. Wyżyny opromieniała zła sława. Pomyślałam, że przecież jest wiosna, drogi zamknięte, w promieniu setek kilometrów nikogo, pójdę tam gdzie mi się uda i już. Na razie bez stresu do Bard. Schron miał być zamknięty, więc traktowałam go tylko jako punkt na mapie. Powinna tam prowadzić droga, przynajmniej ślad kół. Niedaleko kempingu jest grota z gorącą wodą, w której kiedyś można się było kąpać, teraz już tylko popatrzeć. Jest na co i na szczęście byłam tam sama. Obok znalazłam szlak prowadzący do wulkanu Hverfjall- regularnego piaszczystego stożka z pięknym widokiem na Myvatn. Ze ścieżki wokół krateru jest strome zejście na drugą stronę. Dalej przez kilka godzin szłam drogą troszkę się gubiącą na końcu. Dla towarzystwa też się pogubiłam. Klucząc w poszukiwaniu śladu samochodu wdrapałam się na rząd wzgórz, zeszłam na balkon z pięknym widokiem na bazaltowe kolumny Selljahjalli, wróciłam, wędrowałam długi kawał granią. Pogoda psuła się i poprawiała, czasem dopadał mnie przelotny deszcz, ale nie było na co narzekać- może poza brakiem wody. Widząc śniegową kałużę, rozbiłam namiot. Do schronu musiało być jeszcze z 5 km, myślałam, że jest zamknięty więc nic mnie tam nie ciągnęło, a tu chociaż była woda.
Zdążyłam się spakować kiedy lunęło. Po wczorajszym widoku na Blafjall nie było już ani śladu. Szybko znikł też ślad kół- piaski i żwirki ustąpiły miejsca polu lawy, rzeczki wylały, nasiąkło błoto. Czym wyżej tym więcej było śniegu, rozpaćkanego i nasączonego wodą. Kluczyłam w tym przez kilka godzin, w deszczu, we mgle. Na schron trafiłam już koło trzeciej. Ruszyłam klamką, drzwi ani drgnęły, więc powiesiłam na nich pelerynę- pod okapem miała szansę przeschnąć. Gotowałam w komórce- przyrośniętej do toalety, lekko śmierdzącej benzyną, ale suchej i osłoniętej od wiatru. Zjadłam na tarasie. Dopiero odchodząc, przy okazji zakładania peleryny odkryłam, że schron nie jest wcale zamknięty, tylko drzwi ciężko chodzą. W środku było tak sucho i pięknie, że nie oparłam się i zostałam na noc. Lało aż do 7-mej rano. Potem na horyzoncie pojawiła się plamka błękitu, a ja wyszłam prosząc ją żeby urosła.