z Dettifoss do wulkanu Krafla

Ta trasa jest nieznakowana, ale wszyscy idący przez Islandię z północy na południe lub odwrotnie muszą jakoś tamtędy przejść. To niemal pozbawiony roślin piaszczysto kamienisty teren, pofałdowany i poprzecinany korytami okresowych rzek- w piękną pogodę suchych, lub błotnistych. Przy dobrej widoczności nie ma orientacyjnych kłopotów. Wystarczy kierować się trochę na południe od zgrabnej trójkątnej góry Eilifur- bardzo wyraźnej na tle podobnych do siebie wzgórz. Idąc za radą strażnika zeszłam najpierw na południe-około 2 km wzdłuż drogi, ścinając tylko zakręty, a potem skręciłam wprost na zachód. Ominęłam w ten sposób pokryte śniegiem najwyższe górki, ale wkopałam się w labirynt wejść i zejść- gubiąc mój drogowskaz w każdej dolince. Z tego chyba powodu wyszłam troszkę zbyt blisko góry na północnym brzegu jeziora Eilifsvotn. Wydało mi się ogromne. Znacznie większe niż to co widziałam na mapie, być może dlatego, że musiałam je obejść po męczącym, miękkim, piaszczystym lub zarośniętym karłowatymi brzozami podłożu. Przez kilka godzin szłam wolniutko przez obszar gdzie szalała erozja. Porośnięte roślinami kępy wystawały ponad wywiany grunt. Wysokie na nawet 2 metry, na obrzeżach dramatycznie pokryte plątaniną walczących z wichurami korzonków. W miejscach gdzie nie było roślin wędrował z wiatrem rudy piach. Na jeziorze łabędzie celebrowały swój godowy taniec. Po drugiej stronie, na paśmie wysokich gór leżał śnieg. Gdzieś tam jest podobno chałupka, prywatna, niekoniecznie otwarta, nie wiedziałam dokładnie gdzie więc wpatrywałam się w każdy podejrzany punkt. Wiało okrutnie i pomimo słońca było lodowato zimno. Szukając domku obeszłam wschodni skraj jeziora i nie widząc ani budynku, ani miejsca na biwak weszłam w suche koryto płynącej z południa rzeki. Po kilkuset metrach pojawiła się woda. Rzeka była czysta i wartka, trudno uwierzyć, że wsiąkała w piach tak bez śladu i na tak krótkim odcinku. Kilkaset metrów dalej rozbiłam namiot na skarpie porośniętej karłowatymi krzakami. Nieźle się na nich spało, nieźle suszyło pranie. Wbrew moim obawom rzeka nie znikła nocą. Rano odważyłam się nawet wykąpać- szybciutko, bo wcale nie było ciepło.

Do Myvatn można pójść stamtąd na dwa sposoby. Wzdłuż południowego brzegu jeziora do drogi prowadzącej do Krafla, lub wzdłuż gór do przełączy przed Jorundur (to wysoka dobrze widoczna góra). Strażnik polecał mi tę drugą drogę (ze względu na śnieg) nie wiedząc o istnieniu rzeczki. Możliwe, że jest okresowa. Była piękna, szemrała, błyszczała w słońcu więc szłam jej korytem aż do końca, wdrapałam się nad wodospady (po stromym śniegu) przeszłam wzdłuż jednego z zasilających ją strumyków przez zaśnieżony balkon, trochę wyżej niż polecana mi przełęcz. Dalej trafiłam na owcze ścieżki przecinające lawowe pola i wraz z nimi na przełęcz za Krafla (jest tam kilka stawków i rzeczka, dalej nie ma już pitnej wody). Po drugiej stronie gór zaczęła się cywilizacja. Szłam gruntowymi drogami przez teren elektrowni, wśród kosmicznych kapsuł otaczających gorące źródła. Przy głównych budynkach- wywalających kłęby pary z kominów, otoczonych parującymi strumieniami i stawkami, wyszłam na asfalt i podeszłam nim do krateru Viti. To trochę w kółko, ale nigdy nie widziałam geotermalnej elektrowni więc nie żałowałam. Ponieważ było wietrznie i późno nad Viti nie było tłoku. Kilka osób obchodziło krater w kółko, więc ja też ruszyłam do góry. To piękne miejsce. Jezioro było jeszcze pod lodem, ale cienkim więc przeświecał błękit. Z góry widziałam ośnieżony Blafjall ponad niekończącymi się polami lawy. Zeszłam, i na przełaj przez zarośnięte lawowe pola doszłam do wulkanu Leirhnjúkur jeszcze ciekawszego niż Krafla. Było już bardzo późno, cicho, spokojnie, bez ludzi. Ze świeżych, przerażających zwałów lawy sączyła się para, pachniało siarkowodorem. Z trudem znalazłam tam miejsce na namiot. Niby odeszłam kilka kilometrów, ale nadal czuło się bliskość piekła. Z rozsypanych po okolicy kraterków, co jakiś czas wydobywały się cuchnące „bąki”, w ażurowych lawowych skałach wiatr huczał jak zatłoczona autostrada. Wieczorem zdobyłam trochę wody z kałuży przy śniegowym płacie. Rano niestety to „źródło” wyschło.

Share

park narodowy Jökulsárgljúfur

Do Asbyrgi dojechałam autostopem z wieloma przesiadkami i jednym noclegiem -w Akureyri. Zatrzymałam się tam, bo chciałam się spotkać z Wieśkiem, który potem przez wiele dni szedł równolegle do mnie, w odległości 50-100 km, na tyle blisko, że czasem miałam wrażenie, że idziemy razem. Spałam już kiedy Wiesiek dotarł na umówiony kemping. Padał deszcz, byłam zmęczona, niedaleko hałasowała (polskojęzyczna niestety) impreza. W związku z tym przegapiłam soczystą wiąchę w namiocie rozbitym tuż obok. Potrącona butla upadła, wrzątek trafił w nogę, palnik wypalił dziurę w podłodze, ale namiot na szczęście nie spłonął. Wiesiek przytomnie ponad godzinę schładzał oparzenie pod prysznicem w związku z czym rano bąbel wyglądał nie najgorzej poza tym, że był duży i na zgięciu.

To oczywiście nie był powód do zaniechania czy opóźnienia marszu. Wiesiek ruszył dzień po mnie. Jak mi potem napisał w sms-ie dzięki oparzonej nodze szedł wolno i wszystkim się cieszył, inaczej pewnie leciałby i połowa wrażeń by go ominęła.

Ja ruszyłam spod informacji parku narodowego w Asbyrgi w deszczu, czasem przetykanym śniegiem, wyposażona dodatkowo w dwa sklejone śmieciowe worki, które miały mi zastąpić podłogę- zabrałam tylko tropik- samą pałatkę.  Pomimo tego pani w informacji wątpiła czy gdziekolwiek dojdę. Ja też czasem powątpiewałam. To był straszliwie mokry dzień. Ulewa, temperatura koło zera, wszystko podmokłe zlane, bagniste, do tego mgła i brak widoczności. Wyciągając buty z mlaszczącego błocka marzyłam o opisanej mi przez Wieśka toalecie, w której on tu kiedyś nocował. Dojście na kemping zajęło mi kilka godzin, przez które niemal nic nie widziałam. Słynny kanion tylko majaczył we mgle, widziałam wydmy porośnięte trzciną i już pod koniec rozmyty przez rzekę krater wulkanu złożony z pięknych bazaltowych kolumn, poza tym nic. Marząc o toalecie (czyli miejscu pod dachem) skręciłam na bezludny kemping i niestety się rozczarowałam. WC na zimę zamknięto i przywalono paletami tak ciężkimi, że nie umiałam ich ruszyć. Rozbiłam namiot na zlanej łączce i do rana kisiłam w nim przemoczone rzeczy bez szans na rozwieszenie. Przestało padać dopiero przed południem. Wtedy ruszyłam, wracając jeszcze do pięknych bazaltów (teraz znacznie lepiej widocznych) i potem już w dobrą pogodę zbaczając wszędzie gdzie odchodziły jakieś boczne szlaki. Zdecydowanie warto. Z wrażenia zapomniałam przy tym nabrać wody i pod wieczór już niedaleko Dettifoss zaczęłam się tym poważnie martwić. Z opisów wynikało, że dalej już nic nie znajdę. Pole biwakowe przy wodospadzie gdzie latem stoi baniak było jeszcze nieczynne, a tu słońce i prawie upał. Trafiały się wprawdzie płaty wczorajszego (czy nocnego) śniegu, ale niewielkie i już tylko w cieniu. W związku z tym ucieszył mnie szlak zbiegający nad rzekę. Prowadził do Hafragilsfoss i jak się potem okazało był zamknięty. Nie zdecydowałabym się tam iść, ale widziałam na zejściu ślady, stare więc nie wiadomo, w którą stronę- teraz wiem, że były w obie.

Piękną stromą ścieżką zeszłam w zachwycające miejsce, ale dalej zrobiłam w tył zwrot widząc obsunięte urwisko. Gdyby stok nie był aż tak mokry przeszłabym, ale po nocnej ulewie dosłownie ociekał. Skalne bloki trzymały się tylko na miękkim błocie wywieszonym nad wartką rzeką. Jakoś nie miałam nastroju do walki. Generalnie byłam zmęczona więc niezgodnie z przepisami, rozbiłam pałatkę nad rzeczką i wyszłam stamtąd dopiero rano. Po drodze uzbierałam worek śmieci, które parkowy strażnik pozwolił mi zostawić w koszu w Dettifoss. To był bardzo sympatyczny człowiek, a ja chyba byłam pierwsza w tym roku, przynajmniej pierwsza, którą on spotkał więc pogadaliśmy trochę. Widziałam go potem ponownie idąc opisaną przez niego trasą (w tym kawałek drogą). Podwiózł mnie kilkaset metrów i pokazał miejsce gdzie skręcić. Opisał też dokładnie jak iść. Spytałam dlaczego nie wyznakowano szlaków. Trasa z Asbyrgi do Myvatn na pewno interesuje wiele osób. Okazało się, że to teren prywatny, a znaki można stawiać tylko na obszarze parków narodowych.

To był piękny dzień. Słońce i 3 wspaniałe wodospady. Harfagilsfoss, Dettifoss i Selfoss. Ten pierwszy chyba najpiękniejszy- bo byłam sama, w dzikim miejscu, bez dojazdu samochodem.

Share
Translate »