Pireneje czerwiec15 cz2- Montmalus

Nie zrobiłam sobie żadnego planu. Miałam 3 dni żeby dojść do Andory gdzie umówiłam się z Jose. Szłam na zachód czując się wyjątkowo beztrosko. Wczorajsze spontaniczne przejście z GR7 na GR11 zmusiło mnie teraz do przekroczenia Coll de Vallcivera, wysokiej i ośnieżonej, przy tym dość stromej przełęczy. Troszkę się nawet martwiłam czy się da. Moje raki zostały w samochodzie Jose podczas naszej ostatniej wędrówki kilka tygodni temu. Pomimo nocnego mrozu i ulewy utwardzającej śnieg udało mi się jednak bez problemy wybić stopnie butami. Zaczęłam się już nawet zastanawiać czy noszenie czekana i raków ma sens… Ta wiosna była wyjątkowo łaskawa, sprzęt w zasadzie niepotrzebny, śnieg stabilny, wystarczająco twardy żeby trzymać i wystarczająco miękki żeby iść.

To, jakie będą warunki trudno przewidzieć. Pamiętam czerwcowe poranki gdzie śnieg zamarzał tak, że nie wbijały się w niego zęby aluminiowych raków i takie gdzie bez czekana bałam się gdziekolwiek wejść. Wszystko było luźne, pozamarzane w kulki, nielepiące się i nigdzie nie dawało się pewnie stanąć. W tym sezonie wystarczał twardy but. Nocne temperatury był dodatnie i przez całą wiosnę ani razu nie trafiłam na twardy lód.

Ale to dygresja, tamtego poranka szłam sobie w jaskrawym słonecznym świetle i obserwowałam unoszące się ponad morzem chmur balony. Piękne niedzielne przedpołudnie, sielanka, której nie przerywały ani przewracające się po dolinie, nie zawsze kompletne, ale zawsze oczyszczone do białości szkielety padłych krów, ani zalewające wszystko strumyczki wytapianej ze zboczy wody wzmocnione jeszcze wczorajszym deszczem. Do tego pustka, bez ludzi, bez śladów… prawie bezwietrznie, tylko świergot ptaków i zapach rozgrzanych słońcem zeszłorocznych traw.

Widziałam narastające na zachodzie chmury, ale początkowo nie wyglądały źle. Pogoda utrzymała się aż do chwili kiedy przetrawersowawszy zbocze dotarłam znów do GR7 wspinającego się na Portella Blanca de Andorra z drugiej strony. Pod przełęczą spotkałam czterech schodzących chłopaków, ale na dalszej części GR7 nie było śladów. Musieli przyjść z Porta.

GR7 to dość dziwny szlak. Dalszy fragment zupełnie nie zgadzał się z mapą i ponieważ przecinał płaty śniegu i szereg zaśnieżonych żlebów, a na trawiastych fragmentach nie było ścieżki, wypatrywanie go zajęło mi sporo czasu. Biało czerwone znaki były wyraźne, nawet niedawno odmalowane, przynajmniej te, których nie zasłaniał śnieg. Nieliczne niestety. Było też sporo miejsc, które z braku raków wolałam obejść. Zbyt stromych żeby ryzykować. Kiedy w końcu wydostałam się na grań widok andorskiej strony aż mnie zamurował! Drogi, wyciągi wieże… Cóż taka jest Andora. Z jednej strony przyjazna z mnóstwem pięknych i dzikich miejsc, z drugiej, zabudowana, zagospodarowana, zbyt zagęszczona.

Zeszłam z GR7 nieznakowaną, ale oczywistą (chociaż niewidzialną) ścieżką z zamiarem dotarcia do intrygującego, bo umieszczonego wśród wyciągów schronu-Refugio Pla de les Pedres. Nie doszłam tam. Widok nartostrad obrzydził mi pomysł zwiedzania Cyrku Pesons (tak chyba trzeba by to określić wobec całej otaczającej Grau Roig cywilizacji). Natychmiast po przekroczeniu drogi, gdzie zaparkowało dwóch wędkarzy skręciłam na południe kierując się (chyba narciarskim) znakiem „Montmalus”. Właściwy szlak odbijał od nartostrady kilkaset metrów dalej nad małym stawem. Doszłam do ścieżki po męczącej godzinie przedzierania się przez ruchome głazy. Nie było oznakowania, ale widziałam jeden kopczyk. Warto było, bo widoki z tego dzikiego miejsca miałam wyjątkowo piękne. Znów pokazało się słońce, a spod śniegu wynurzały się piękne stawy. Częściowo już rozmrożone. Przełęcz Montmalus jest niekłopotliwa i łatwa, zejście strome, ale można je obejść (co też zrobiłam, bo bez raków, nie miałam ochoty na stromy śnieg). Po drodze drugi raz tego dnia dopadła mnie burza. Zbiegłam do schronu, ugotowałam barszcz, przeczekałam. Zagapiłam się i ledwo zdążyłam sfotografować tęczę. Chmury odleciały i znów otoczyło mnie błękitne niebo i ogrzało ciepłe, popołudniowe słońce, które za chwilkę przepięknie zaszło. Montmalus to pocztówkowe miejsce. Widoki są tam zawsze piękne, schron duży, pod dostatkiem opału i wody. Aż dziwne, że nie prowadzą tam żadne znakowane szlaki. Być może to schronisko mieszkańcy Andory woleli zachować dla siebie.

Share

Pireneje czerwiec 2015 cz1- Porta

To co zaoszczędziłam na jednoeurowym autobusie wydałam na gite. Bez żalu. Lało jak z cebra i mój bezpodłogowy, jednowarstwowy namiocik jakoś mnie bardzo nie kusił. Góry pożarła ściana deszczu, a w gite nieprzygotowanej widać na taką nawałnicę przeciekał dach. Byłam sama. Kałuża na podłodze jadalni rosła, ale w moim wyjątkowo przytulnym pokoju było sucho, ciepło i cicho. Gite w Porta jest droga, nocleg ze śniadaniem kosztuje aż 20 Euro, ale przypomina to raczej hotelik czy pensjonat niż schronisko. Właścicielka nie zrozumiała o co mi chodzi z glutenem, ale zostawiła mi na śniadanie ryż. Typowe śródziemnomorskie jedzenie (bułka masło i dżem) są dla mnie niejadalne. Ryż był w sam raz.

Poranek był piękny. Nad zlanymi nocą łąkami snuły się pasemka mgły, okienne pelargonie oświetlone nagle pełnym słońcem parowały jak oszalałe. Błyszczała bardzo mokra trawa. Wyszłam znakowaną ścieżką prowadzącą na Portella Blanca de Andorra. GR7, który zdarzało mi się już spotykać w innych miejscach poprowadzi śladami Katarów, którzy w średniowieczu uciekli tędy przed hiszpańską inkwizycją do bardziej tolerancyjnej Langwedocji. Wydawałoby się, że wybierze najłatwiejsze przełęcze, ale wcale tak nie jest. Szlak kluczy po zakamarkach Pirenejów, być może Katarowie musieli się bardzo ukrywać.

GR 7 nie jest popularny, pomimo tego, że był weekend spotkałam tylko kilka osób. Wszystkie schodziły. Dość szybko podeszłam pod próg doliny. Wyżej zrobiło się chłodno, dość wietrznie. Dalszą część szlaku już znałam. Widziałam ją kiedyś z blisko przebiegającej ścieżki  z Pas de la Casa przez Pic Envalira. Pomyślałam, że jeśli uda mi się wypatrzeć nieznakowane przejście na hiszpańską stronę pójdę na noc do schronu Joachim Floch de Girona, który pamiętałam sprzed wielu lat. Znalazłam bez problemow. Początkowo nie było kopczyków, ale już po kilkudziesięciu metrach pojawiło się ich całe mnóstwo. To częste w Pirenejach. Tak jakby ludzie znakujący „nieoficjalne” ścieżki, zostawiali je dla tych, którzy wiedzą gdzie iść, nie narażając przypadkowych spacerowiczów idących GR-em na nieumyślne zboczenie z bezpiecznej drogi. Przejście było nietrudne, ale tuż za przełęczą złapała mnie burza. Zbiegłam szybciutko do schronu i chociaż było jeszcze wcześnie zostałam na noc. Chmura kotłowała się po okolicy do nocy, łaskawie ofiarując mi króciutkie przerwy- chwile bez deszczu. Wykorzystałam je na sfotografowanie kwiatów. Było ich sporo, ale tylko w kilku gatunkach, więc w końcu pogapiłam się jeszcze troszkę na mglę i postanowiłam iść spać. To nic, że wcale nie było ciemno. Zasnęłam szybko i prawie natychmiast się obudziłam. Tuż przed moją twarzą stał duży beżowy szczur! Wrzasnęłam, chociaż nie było po co. Zwierzak znikł, a ja wywlokłam jeden materac ze schroniskowego barłogu, który przed laty miał być pewnie przytulną pryczą, a zapomniany i zapchany nieużywanymi kocami stal się świetnym mieszkankiem dla zwierząt. Rzuciłam posłanie na stół, powiesiłam pod sufitem plecak (dyndał tuż nad moja głową) i tak zabezpieczona przed głodnym gryzoniem wyspałam się w miarę spokojnie. Z małą przerwą na nocne fotografowanie. Księżyc w pełni świecił tak jasno, że nie mogłam sobie odmówić wyjścia. Czyściutkie niebo, ani śladu wieczornych chmur!

Share
Translate »