Po gwiaździstej nocy nadszedł piękny dzień. Góry wyglądały cudnie. Ani śladu wczorajszego deszczu i mgły. Idylla trwała jednak krótko. Jeszcze zanim wyszliśmy nadleciały chmury i pogoda stała się taka jak zwykle (jak to określił w SMS-ie Edek Krzyżak- „dynamiczna”). Kontynuując nasz zygzak po masywie Aston ruszyliśmy tym razem do góry. Z Cabane Sabine można podejść pod Port Siguer, a stamtąd zejść kolejną, równoległą doliną. Szłam już tą trasą pamiętałam, że była stroma, jednak zimą okazała się łatwiejsza niż latem. Zamiast niewygodnego ruchliwego głazowiska, gładziutka śnieżna biel. Nieco poodklejana po brzegach, ale jeszcze wystarczająco solidna, żeby przejść. Gorzej było z drugiej strony, na zejściu. Zbocze było zbyt strome, żeby je obejrzeć z góry (urywało się), ale odchodząc na bok wyjrzeliśmy troszkę. Stok przecinała gruba szczelina, śnieg już pękł. Pokrywa miała grubość ok-80 ciu centymetrów więc gdyby zechciała ruszyć byłoby źle. Bardzo ostrożnie zeszliśmy wprost w dół lewą, jeszcze nie przełamaną stroną… Uff!
Usiedliśmy potem na chwilkę na gładkim, już pozbawionym śniegu grzbiecie moreny nad stawem. Wokół nas piękne sasanki, pod nami zamarznięte jezioro nad nami ten odpadający śnieg i bezkresne błękitne niebo. Nie chciało nam się wchodzić na Port Siguer (tak biegną szlaki) i przetrawersowaliśmy zbocze skomplikowanym, pełnym stawków balkonem, gubiąc przy tym ścieżkę. Na oko zeszliśmy mniej więcej wzdłuż rzeki i dopatrzyliśmy się znaków na już odsłoniętych pólkach suchych traw. Chyba schodziły od stawów bezpośrednio w dół. Trzymaliśmy się ich potem, bo wiele pirenejskich dolin ma urwiste pięterka, z których nie wszędzie da się wygodnie zejść. Pogoda była nadal piękna. Wszystkimi zboczami płynęła woda, rzeka grubiała. Ścieżka zeszła do prawie płaskiej dolinki i rozdzieliła się. Zostaliśmy po lewej stronie strumienia i już za chwilkę okazało się, że to błąd. Znienacka zaczął padać deszcz a cabana, gdzie można się było schronić stoi na prawym brzegu. Ostrożnie pokonaliśmy niepewny śnieżny most, potem przekicaliśmy jakoś boczny nurt. Cabana Peyregrande była otwarta. Miała nawet baterie słoneczne i światło, które ktoś z naszych poprzedników zapomniał zgasić. Jedyną wadą tego solidnego domku była woda nieustannie spływająca po podłodze. Zastanawiałam się jak gruby narasta tam zimą lód…
Deszcz rozpadał się na dobre, ale czasem ustawał. Postanowiliśmy zostać na noc. W przerwach pomiędzy jedną, a drugą ulewą wychodziłam na chwilkę z moim obiektywem makro. Nie daleko, żeby bardzo nie zmoknąć. Na hali nie było nic fascynującego, ale wystarczyło popatrzeć przez szkło (to przecież świetna lupa), żeby zobaczyć całkiem inny świat. Widzieliście kiedyś strukturę zeszłorocznego bobka? Albo szkielecik suchego jagodowego liścia? Porosty wydawały się gęstym lasem, miniaturowe kwiatki nabierały urody. Taplałam się w błocie aż do zmroku, ubrana w nieprzemakalne spodnie i płaszcz (takie zdjęcia robi się zwykle na leżąco), a Jose nie mając nic do roboty chyba się strasznie wynudził…
To chyba wystarczający argument, żeby targać dość ciężki obiektyw makro, jak sądzicie?