waciaczek

Jadąc w Alpy w czerwcu zabrałam waciaczek do testowania. Miałam go też w kwietniu- maju w Pirenejach. To cienka delikatna kurteczka wypełniona Primaloft one. Jak się sprawdzila? Była bardzo lekka i miła. Nigdzie się przez te 6 tygodni górskiego używania nie podarła- chociaż tkanina wygląda delikatnie. Ocieplina nie zbiła się, czego się obawiałam. Gumki wytrzymały.

Zejscie z Paso Mogoia, czerwiec fot Jose Antonio de la FuenteTermicznie waciaczek odpowiada mniej więcej highloftowi, z tym że highloft na pewno będzie bardziej trwały. Różnicę, na korzyść waciaczka czuć na wietrze- pikowana gumkami kurteczka nie przewiewa. Nie pociłam się w niej i mogłam w niej chodzić (ale na podejściach nigdy nie musiałam, Power Stretch i wełna wystarczą), niemniej w bardzo zimne dni na postojach i wieczorami primaloftowa kurteczka grzała mnie mniej niż puch. Przy bardzo długich wędrówkach kiedy tygodniami nie można się ogrzać to może nie wystarczyć. Jadąc teraz w góry w październiku i listopadzie wezmę kurtkę puchową, może już być bardzo zimno. Latem waciaczek był w sam raz.

poranek w wilgotnej cabanie, Alpy czerwiec fot Jose Antonio de la Fuentebiwak Doe Vali, fot Jose Antonio de la FuenteMamy teraz straszny młyn i chociaż miałam zamiar pokazać waciaczek w sklepie wcześniej, nie zdecydowałam się, bo nie mieliśmy czasu na wprowadzanie czegokolwiek nowego. Pokazuję ze względu na niespodziankę, którą dla Was przygotowaliśmy, ale o tym później :)

Alpy, czerwiec fot Jose Antonio de la FuenteForma na razie jedna… rozmiary 36, 38, 40, 42, 44- ze względu na gumki bardzo tolerancyjne. Waga w rozmiarze M 380 g. Długość w rozmiarze 40 -68 cm od szyi, z tym że podczas noszenia kurteczka się troszkę podnosi więc rzeczywista długość jest krótsza o ok 7-8cm jak na  najwyższym zdjęciu.

PS: zdecydowałam się dodać waciaczkowi kaptur. Dzięki temu będzie go można używać również zimą, na przykład na nartach. Udało mi się też poprawić jeszcze jedną rzecz. Zastąpiłam zewnętrzny materiał pertexem microlight. Dzięki temu waciaczek będzie bardziej trwały i odporny na ewentualne wywrotki a ilość dostępnych kolorów wzrośnie do wszystkich, które stosujemy w kurtkach puchowych. Podszewki zostawiam w kolorze szarym.

waciaczek -pertex microlight

Share

Alpy czerwiec-lipiec 2013 Col de Ferssinieres-Col du Cheval de Bois

<—Wyszliśmy dość późno, bo wygodny biwaczek aż kusił do zrobienia prania. O dziwo minęła nas tylko jedna para.

Piękna, pełna wodospadów dolina zakończona przełęczą Fressinieres ciągnie się długo, podnosząc się początkowo bardzo łagodnie.

Jest kilka niezbyt stromych progów, płytkie jeziorko i zamknięta cabana.

Wyżej dolina wypłaszcza się, ale właściwa- przechodnia przełęcz jest dopiero za zakrętem. Przy śniegu dość trudno było się tam wspiąć, wleźliśmy zbyt wysoko w luźne piargi skuszeni widokiem wracającej pary. Tej, która minęła nas rano.

-Jak tam Col de Fressinieres?-zagadnął uprzejmie Jose

-Czy my wyglądamy na wariatów?-usłyszeliśmy w odpowiedzi-Nie poszliśmy tam!

Pamiętałam tę przełęcz sprzed kilkunastu lat. Wiedziałam, że na podejściu pewnie leży śnieg. Kiedyś bardzo się tam bałam, ale pomimo braku czekana i raków i weszłam i zeszłam…

Teraz  śniegu było oczywiście więcej. Wdrapaliśmy się tak daleko jak się dało po piargu i skale. Potem jednak trzeba było wejść w śnieg. Włożyliśmy raki, wyciągnęliśmy czekany. Był ślad, ale bardzo tam stromo. Spadać też jest jak i gdzie… W każdym razie udało się :)

Druga strona troszkę mnie rozczarowała. Wyciągów narciarskich  jakby trochę przybyło (niestety są tam wyciągi, sięgają aż do Orcieres Merlette), a przecież ten teren to rezerwat przyrody Estairs!

Minęliśmy boczkiem pozamarzane jeziora. Nie było śladów, ale zejście z Col De Fressinieres jest łatwe.

Starając się nie tracić wysokości przetrawersowaliśmy zbocze po prawej i wdrapaliśmy się na kolejny próg. Na balkoniku leżała spora lawina.

Wyżej wszystko pokrywał śnieg, w związku z czym poszliśmy źle. Wdrapaliśmy się na grań zbyt wysoko i zbyt wcześnie. Lepiej było trzymać się lewej.

Teoretycznie mogliśmy wrócić i znów podejść, ale było zbyt niepewnie i zbyt stromo. Zdecydowaliśmy, że łatwiejsza jest grań.

Widoki mieliśmy piękne, ale zejście zaznaczone tylko na jednej mapie i tylko mikroskopijnymi kropeczkami (w pesymistycznym czarnym kolorze)… wyglądało co najmniej problematycznie.

Było okrutnie stromo. Na całej prawdopodobnej, bo nieoznakowanej i niewidocznej drodze leżał śnieg. Opuściliśmy się kawałek po kruchych skałkach i z nieznanego mi powodu Jose, który zwykle unika takich miejsc zdecydował, że da się tu zejść. Zostawił plecak, założył raki, opuścił się kawałek w śnieg. Wpadł po kolana, bo było już bardzo miękko. Grubo po południu idiotyczny czas na forsowanie tak mocno nachylonych ścian. Pozostało mi zrobić to samo. Plecaki zakładaliśmy już stojąc w miękkim zboczu. Potem każde  z nas innymi drogami, bo zawsze mamy w takich miejscach inne zdanie, posuwało się krok po kroku w dół, ubijając każdy stopień tak, żeby można było przenieść na niego ciężar. Kilkadziesiąt metrów najbardziej stromego odcinka zajęło nam ponad godzinę.

To jedyne miejsce gdzie odważyłam się wyjąć aparat. Stałam niepewnie, stąd tak niewyważony kadr. Skrót perspektywiczny usunął całą skalną ścianę poniżej nas. Patrząc na to z góry też myśleliśmy, że da się tam zejść. Nie dało się, ale znalazł się kopczyk. Potem drugi. Prowadziły trawersem (ohyda) w prawo wzdłuż urwiska, a potem schodziły po płacie śniegu wprost w dół. Dalej nie było oznakowania, ale łatwo się było domyślić gdzie iść.

Po tym co przeszłam wydawało mi się, że jest tam całkiem płasko! Chciałam nawet schować czekan, ale jakoś nie było gdzie siąść :).

Tak to wyglądało w wielkim skrócie…

A  z większej odległości tak… Kto by pomyślał, że udało nam się tamtędy zejść! Kolejna niespodzianka czekała kawałek dalej.

Ktoś przyozdobił przełęcz Drewnianego Konika (Col du Cheval de Bois), tak jakby się z nas naśmiewał :)

Dla pewności zajrzeliśmy jeszcze na drugą stronę grani. Nie była zła. Tylko, że w międzyczasie zrobił się wieczór i musieliśmy zostać na noc.

Wróciliśmy kawałek na płaską trawkę. Dobrze, że przed nocą nałapaliśmy sączącej się ze śniegu wody. Rano wszystko oczywiście pozamarzało.

Trudność tego odcinka to T6, sama Col de Fressinieres T4-T5, pozostałe fragmenty są łatwe, najwyżej T2-T3. Nie wiem czy bez śniegu zejście do drewnianego konika byłoby łatwiejsze, być może wcale nie. Na zdjęciu z namiotem widać, że „nasza” ściana jest oświetlona przez cały dzień. Bezpieczniej jest pójść tam jak najwcześniej rano. Przydałyby się dwa czekany. —>

 

 

 

 

Share
Translate »