Gruzja jesienią cz8 Chesho

Noc była zimna, ściany pensjonatu cienkie, nic dziwnego budynki są użytkowane tylko latem. Sąsiednie były już pozamykane, Omalo pustoszało. Szlak do Shatili jest jednym z najbardziej znanych w Gruzji. Czytałam o nim, i pomimo tego zaskoczyła mnie gruntowa droga. Aż do Dartlo w zasadzie nie da się z niej zejść. Wariant przechodzący przez rzekę tuż za skrzyżowaniem gdzie złapaliśmy stopa poprzedniego dnia wyglądał na porzucony. Na drzewie kartka, że zarwany się most, więc wróciliśmy na bity trakt. Biegł lasem, pięknym i złotym i był na nim wielki ruch. Co chwilkę mijały nas stada. Konie objuczone biwakowym sprzętem, miednicami do wyrabiania chleba (teraz już to wiedzieliśmy). Pasterze wyluzowani, bo coraz bliżej do domu. Spokojne, skupione na swojej pracy psy. Zmęczone kilkudniowym marszem krowy. Był też młodziutki źrebak niewiele większy od psa, biegł podrygując na końcu. Przed nimi zostało jeszcze kilka dni. Za Omalo droga- uchodząca za bardzo niebezpieczną wznosi się na prawie trzytysięczną przełęcz. Przed zimą zjadą nią wszystkie samochody i przejdą tysiące owiec i krów. W Tuszetii zostanie tylko kilka osób, a jedynym sposobem wydostania się w razie choroby będzie helikopter.

Oprócz stad spotkaliśmy też czwórkę turystów. Polaków na jednodniowej wycieczce. Pogadaliśmy chwilkę, a potem razem próbowaliśmy wyminąć krowę, która jak nam się wydawało odłączyła się od ostatniego stada, i wystraszyła się na nasz widok. Pomimo wyczynów Jose, a potem zabiegów mniej objuczonego Polaka, Margarita (tak ją nazwaliśmy) uciekała przed nami aż do Dartlo. – A może nie była ich?- pocieszała nas kelnerka w restauracji gdzie próbowaliśmy się wytłumaczyć z przygnania tu cudzej krowy. Margarita nie wydawała się zdenerwowana i uwolniwszy się wreszcie od naszego towarzystwa radośnie pogalopowała nad rzekę. – Ktoś się nią zajmie- skwitowała kelnerka i wolałam się nie zastanawiać co to znaczy. Żal mi było przede wszystkim pasterzy, na pewno odpowiadają za zwierzęta.

Po objedzie (zwykłym- jak uznał Jose nadal zauroczony kuchnią pani z Bethela, wspominaliśmy ją jeszcze przez kilka dni), ruszyliśmy pod górę do Dano, próbując uwolnić się od gruntowej drogi. Tam też minęliśmy dwa stada. Znów krowy. Wyglądało na to, że schodzą pierwsze. Za wsią trafiliśmy na nieznakowaną ścieżkę, piękną i pustą. Aż do wieczora szliśmy wysokim trawersem i trochę się pogubiliśmy schodząc. Być może ścieżka zawracała dalej, ale bojąc się, że wchodzimy w boczną dolinę zeszliśmy przez las. Bardzo stromy. Ktoś już wcześniej tam chodził wycinając drzewa. To nas ośmieliło. Zeszliśmy wprost na pasterski szałas i stado rozwścieczonych psów. Szczekały, ujadały i atakowały nas nawet kiedy już zeszliśmy na drogę. Widzieliśmy pasterza, ale nawet się nie ruszył żeby nam pomóc.

Zareagował dopiero kiedy nie wiedzieliśmy gdzie iść. Szlakowe znaki zalecały podejść wzdłuż potoku- znów w paszcze psów. Okazało się, że to tylko kawałek prowadzący do pieszego mostku. Za potokiem szlak wrócił na drogę. Już pogrążoną w cieniu, ponurą. Schodząc widzieliśmy przed sobą stada owiec więc trochę się baliśmy psów. Niepotrzebnie. -Tamte są głupie- skwitował to kolejny pasterz. Kolejne strado było tuż za zakrętem. -Hello, Hello!- krzyczał Jose. Znów niepotrzebnie, bo psy wydawały się być spokojne natomiast wystraszył nas pasterz. Młody chłopak. Natrętny, podejrzanie przymilny. -Pokażę wam dobre miejsce pod namiot, przyniosę wody. Daj mi latarkę. Nie masz? Masz na pewno daj mi, masz tylko jedną? Niemożliwe wszyscy mają dużo latarek… Nie wiedziałam jak się od niego uwolnić. Gapił się na mnie nachalnie, obmacywał wzrokiem i naprawdę się wystraszyłam. Gdybym była sama pewnie bym spanikowała. -Chyba wypalił za dużo ziół- uznaliśmy potem. Przenocowaliśmy w Chesno.- W każdej wsi jest jakiś pensjonat pocieszaliśmy się idąc tam w ciemno (dosłownie, bo już po zmroku). Dobrze trafiliśmy. Pokoje były skromne (ale na swój sposób stylowe), łazienka w szopie- kamienie na podłodze i rura , z gorącą wodą, która jednak nad ranem zamarzła. -To już ostatnie dni lata- śmiała się gospodyni przygotowując nam ogromne śniadanie. Dostaliśmy też prowiant na drogę.

Share

Gruzja jesienią cz7

Rano pogadaliśmy już tylko przez chwilkę, w pospiechu. O plecakach, śpiworach, górskim sprzęcie. Panowie spakowali serdelki i chleb, dowiązali do plecaków grube kurtki i beztrosko (wrócimy na koniach) ruszyli w górę. My równie beztrosko w dół. Drogą początkowo przez las potem wzdłuż rzeki. To nie tak, że było bardzo nudno, ale droga to droga. Nie przepadamy. pocieszeniem były piękne wsie, poprzerastane do zboczy, nieoszpecone nowoczesnością, chociaż w każdej z nich były na pewno „gasthausy” (nic nie nazywa się tam pensjonat, czy hostel -guest house to bardzo pojemne słowo, pod tą nazwą może kryć się wszystko). Rano domy wyglądały na wyludnione. Nawet nam się marzyła kawa, tak po prostu z lenistwa, ale nie chciało nam się dopytywać, pukać. Napiliśmy się dopiero w Beghela, w samotnym budynku troszkę poniżej wsi. Nic nie wskazywało, że jest tam restauracja, ale właścicielka sama nas zaczepiła. Bardzo uprzejmie, w rezultacie zjedliśmy świetny obiad, najlepszy na jaki trafiliśmy. Dostaliśmy też na zapas ziółka, chyba te same, które nas ratowały w Armenii, Przydały się później, kiedy Jose czymś się struł. Dostaliśmy też wizytówkę, ale uprałam ją razem z bluzą Polarną… szkoda (kontakt chyba do odzyskania, bo poza tym Beghela jest opuszczona).

To był leniwy dzień. Nic się nie działo, minęła nas ciężarówka z serem, pewnie taka sama jaka zabrała ładunek „naszej” karawany. Widzieliśmy dwóch rowerzystów. Z górki zjeżdżali, ale pod górę szli – zostawiając ślady, one wszystko zdradzały. Dolina zrobiła się bardzo sucha, wydeptana do gleby przez nadmiar owczych i krowich stad. Droga podeszła do Bochrony- podobno najwyższej w Europie wsi (szczerze wątpię, poza tym Tuszetia jest zamieszkana tylko latem). Z góry na drogę wychylały się pozbijane z płyt i blach latryny. Wiało, zachmurzyło się, męczył nas kurz. W końcu znudziło nam się i złapaliśmy stopa. 3 kilometry do rozwidlenia dróg i drugiego na kolejne 3 kilometry. Gruziński przewodnik z emerytowanym Austriakiem. Nie sądziłam, że kiedykolwiek przyda mi się niemiecki (niemal zapomniany), a jednak. Panowie zawieźli nas do pensjonatu gdzie mieszkali. Dzięki temu, że oszczędziliśmy czas, udało nam się tam zrobić pranie i zmyć z siebie tygodniowy brud. Pensjonat przyjemny, ładny, czysty z niezłym jedzeniem i winem do każdego posiłku. Nazywał się Biliki. Dzięki pomocy gruzińskiego przewodnika dziewczyny sprzedały nam też trochę jedzenia. Worek kaszy gryczanej, chleb. Nie chciało nam się schodzić do dolnego Omalo. Podobno jest tam sklep, ale nikt nie wiedział czy czynny. Omalo szykowało się już do zimy. Ludzie pakowali się i zjeżdżali do Alvani. Po kolacji wyszliśmy obejrzeć fortecę i jak na zamówienie przez deszczowe chmury przedarło się wieczorne światło. Wspaniałe, kolorowe, niemal nierzeczywiste. Twierdzę Keselo oglądaliśmy już po zmierzchu. Jose padł, a ja pogadałam jeszcze chwilkę z Gruzinem, który nas przywiózł. Pochodził z Tuszetii, mieszkał w Tbilisi i chociaż wydawało mi się, że ma fajną pracę, nie robił wrażenia zadowolonego. Zawsze mnie to uderza w Gruzji, ludzie na wsi, nawet pasterze są szczęśliwi. Pomimo ciężkich warunków. Tbilisi za to, chociaż takie piękne, bogate i nowoczesne, a może właśnie dlatego budzi aspiracje, oczekiwania. Nierealistyczne, jak sądzę i nawet (podejrzewam) szkodliwe. To oczywiście wielkie uproszczenie, ale wraca za każdym moim pobytem w Gruzji. Ogromne i pod względem psychicznym zaskakujące rozwarstwienie. Dwa światy- miasto i wieś. Pod każdym względem ze sobą sprzeczne.

Share
Translate »