Landmannalaguar

Przejechałam z Edgarem jakieś 40 kilometrów. Asfalt skończył się na moście. Pjorsa wyglądała przerażająco, błotnista, szybka spiętrzona przez elektrownię. Za Hraunejar skręciliśmy na górską drogę. Wiele razy wyobrażałam sobie to miejsce. To ostatni sklepik na wyżynach, ostatnia cywilizacja. Teraz tylko mi to mignęło. Myślałam, że będę musiała stąd iść, a przejechałam ten fragment szybciutko, za szybko. To piękne miejsca, zielone od mchu góry na czarnej lawie. Wieczorem odkryłam, że prowadzi nimi szlak, o którym nikt nic nie wiedział. Jeśli kiedyś znów trafię w tę okolicę spróbuję go przejść. Z drogowskazu wynika, że jest znakowany. Tuż przez kempingiem w Landmannalaguar jest parking. Edgar zostawił tam samochód i poszliśmy obejrzeć przejazd przez rzekę. Autobus nawet tam bardzo nie zwolnił, za to osobówka utknęła. Było po osie. Postanowiliśmy nie ryzykować i dalej poszliśmy pieszo. Jest kładka. Kemping jest ogromny, miejsce na namioty kamieniste, podmokłe. Jest tam informacja, jadalnia, są prysznice ( 500 koron) i co najważniejsze basen z gorącą wodą. Naturalna geotermalna sadzawka. Uznaliśmy, że światło jest płaskie, było południe więc rozsiedliśmy się wygodnie w basenie. Edgar przyjechał tu tylko dla zdjęć. Grzejąc się omówiliśmy mapkę (kupiłam ją w informacji turystycznej) i zdecydowaliśmy, który wybieramy szlak. Było ich sporo, spokojnie można by tam spędzić kilka dni. Wszystko wokoło wydawało nam się piękne, zadziwiające, do niczego niepodobne. Robiło wielkie wrażenie, pomimo tłoku. Rozbiłam namiot i ruszyliśmy w górę na grań. Wolniutko, bo mój towarzysz dźwigał statyw i plecak z obiektywami. Razem ważyło to chyba z 15 kilogramów, było o kilka klas lepsze od wszystkiego co dotąd widziałam. To inna fotografia niż ta, którą ja Wam pokazuję. Każde zdjęcie wymagało ustawiania, składania różnie naświetlonych i wyostrzonych ujęć, zajmowało nawet z godzinę. Ciekawie było to obserwować. Wymiękłam dopiero pod wieczór. Światło było wspaniałe, ale zerwał się wiatr i pomimo tego, że wzięłam ubranie, zmarzłam. Pomachałam, że lecę. Myślałam, że już się nie spotkamy, ale Edgar znalazł mnie wieczorem w basenie. Grupka młodych Islandczyków śpiewała szanty (sporo przy tym wypili, ale nie gubili rytmu), wciągnęli w śpiew inne grupy, śpiewali Litwini i chłopcy z Kazachstanu. O mało nie zaśpiewałam zwrotki Morskich Opowieści po polsku, ale się nie odważyłam. Było dużo innych chętnych- zdolniejszych. Zabawnie to brzmiało naprzemiennie w różnych językach. Śmieszyło wszystkich. Siedzieliśmy długo, zapadła noc i pierwszy raz tego lata zobaczyłam na Islandii gwiazdy. Edgara to ucieszyło. Opowiedziałam mu o znanych mi ciekawych miejscach. Pojechał w stronę zachodnich fiordów. Zostało mu kilka dni, odpływał promem ze wschodniego wybrzeża. Mam nadzieję, że wrócił zadowolony, że w czymś pomogłam. On pomógł bardzo. Naładowałam sobie wszystkie baterie. Wypoczęłam, odreagowałam stres.

I zrozumiałam, że nigdy nie będę fotografem krajobrazu, jestem na to zbyt niespokojna, zbyt szybka. :)

Share

autostopem przez islandzkie Wyżyny

Biegłam. Najpierw do Zosi, Polki ciut starszej ode mnie, która w sklepie uznała, że bez sensu kupować sól skoro potrzebna mi tylko odrobina. Potem na stację benzynową- po gaz. I na szosę wietrzną, absurdalnie słoneczną. Fiord rysowały przewracające się fale. Dolina prowadząca do Skeid- gdzie już nie poszłam mieniła się zielenią i złotem. Most, ponad pięknymi zakolami rzeki- widziałam je w pierwszych dniach wędrówki z góry. Łany traw, chmary ptaków. Ani jednego samochodu.

Było już późno, wizyta w informacji turystycznej nie zostawiła ani cienia wątpliwości. 7 dni deszczu, od jutra. Skołowana rozłożyłam się na moment w sklepie. Zrobiłam zakupy, podładowałam baterie, zjadłam i oczywiście wypiłam kawę. Zostało mi 8 dni. Na południu Islandii miało być słonecznie, wszyscy bez wyjątku radzili żeby tam jechać. Jedyna mapa południa jaką miałam to Laugavegur- szlak z Landmanalaguar do Skogar. Przypadkiem powiększony na mapie całej Islandii, rozpadającej się już, miałam ją od kilka lat. Służyła za podłogę w namiocie i osłonę palnika, więc wiele razy przypadkiem oglądałam ten szlak. Przed wyjazdem też o nim trochę czytałam. Polacy rozpływali się nad wspaniałymi widokami i straszyli jaki jest ciężki, Islandczycy nazywali go szlakiem papieru toaletowego. Nie mając wiele czasu do namysłu zdecydowałam, że tam teraz pojadę i skoro tak zaśmiecony- posprzątam. Kłopot w tym, że to było daleko, szlak do Porsmork podobno zajmuje 5 dni, ile do Skogar nawet nie wiedziałam. Czyli musiałam gnać. Najprościej byłoby jechać przez Reykjavik i autobusem do Landmanalaguar. Nuda i upiornie w kółko. Najkrótsza droga to F26 z Akureyri bezpośrednio w dół- tej się bałam. W informacji straszono, że kilka głębokich brodów, wolno wjechać tylko wielkim samochodem. To nie oznaczało oczywiście, że się nie da, ale szansa, że ktoś będzie miał miejsce i mnie zabierze niewielka. Wybrałam F35, znany mi już z pieszej wędrówki Kjolur. Też gruntowy, ale dostępny dla mniejszych samochodów. I też w kółko.

Długo szłam i nikt się nie zatrzymywał. U ujścia doliny, którą przyszłam tu dwa tygodnie temu z Akureyri łamałam się czy nie zrezygnować i nie skręcić z powrotem w góry. Był tam schron… Ale to by było bez sensu. – Jadę na południe, trzymaj kciuki- napisałam do Wiesia. Wiedziałam, że dostał wiadomość, bo natychmiast ktoś się zatrzymał. Kawałeczkami, po kilka kilometrów dowlokłam się do szosy numer 1. Zabrał mnie stamtąd Francuz młodszy od moich dzieci, który za chwilkę zatrzymał się jeszcze raz i zabrał innego Francuza, którego podwoził już 2 dni wcześniej. Ten drugi siedział na łóżku samochód miał tylko 2 miejsca. Oxnadalur była piękna. Góry, do których już nie dotarłam wysokie. Cieszyłam się, bo wiedziałam, że wrócę. Nie przeszłam ostatniej mapy. Trollaskaga nr1. Sporo ciekawych miejsc było też poza mapą, czyli wystarczy na kolejny wyjazd. Słońce było już bardzo nisko, po chmurach- owijających szczyty jak turbany snuło się wspaniałe światło. Dolina rozszerzyła się, wyjechaliśmy w rozlewiska rzek. Francuz skręcał, wysiadłam.

Szczęście mnie nie opuszczało. Trzech muzyków wracających z koncertu rockowego odwiozło mnie na drogę F35. Zboczyli i odnaleźli początek. Przy słupku informacyjnym stał namiot. -O! ktoś taki jak ty!- śmiali się. Byłam im niezmiernie wdzięczna. Poszłam dalej i chociaż było już prawie ciemno zabrał mnie chłopak jadący na nocną zmianę do elektrowni. Elektrowni wodnej na Blandzie, którą kiedyś próbowałam przejść w bród! Z tego wszystkiego zapomniałam o wodzie więc znów szłam licząc na jakiś staw. Kilka kilometrów dalej rozbiłam namiot na miękkich mchach. Było zimno. Moje góry, wciąż widoczne na horyzoncie nakrywała już kołderka z chmur. Wał skapywał na moją stronę, rano wokół było zupełnie szaro. Padał deszcz. Wyszłam za wcześnie, nic nie jechało. Kilka kilometrów dalej zabrała mnie para Niemców. Spędziliśmy razem piękny dzień. Tuż za jeziorem Blondulon skończyła się brzydka pogoda. Byliśmy w Hveravellir i w Kerlingarfjoll, stanęliśmy nad lodowcową laguną pod Langjokull i przy Gulfossie. Znałam te miejsca więc byłam przewodnikiem i bardzo się cieszyłam, że mogłam je znów zobaczyć. Cieszyłam się też, że oni się cieszą. Gdyby nie ja pewnie by niektóre minęli.

Jechali do Geysiru więc wysiadłam przy szosie nr. 30 prowadzącej do Fludir. Była gruntowa. Długo nikt mnie nie zabrał, zresztą przejechało tylko kilka samochodów. Szłam i szłam, w końcu zlitowali się jacyś Hiszpanie. Za zakrętem podwiozła mnie inna para. Potem chłopak ze sklepu, Rumun, który wcześniej pomógł mi zrobić zakupy. W Fludir z nieznanych przyczyn zacięła się moja karta. Byłam zmęczona. Droga nr 32 była asfaltowa, ale dziwnie pusta. Dopiero starszy pan, który jechał do letniego domku wytłumaczył mi, że źle wybrałam. Mapa była stara, w międzyczasie wyremontowano szosę nr 26 więc większy ruch był po drugiej stronie Pjorsy. Byle do mostu, myślałam, kiedy znów utknęłam w łąkach.

Znów szłam. Znów nic nie jechało, na koniec dogonił mnie ten sam pan. Wrócił, żeby mnie odwieźć na kemping. Było miejsce, było już koło 10-tej, powinnam zostać, ale tak strasznie mnie gnało do przodu, że wyszłam, przeszłam kawał asfaltem i znów udało mi się podjechać.

-Wiesiu trzymałeś kciuki?- napisałam potem, bo te kciuki były jedynym wytłumaczeniem nocnej historii. Kierowca przypominał mi kogoś. Coś w spojrzeniu bardzo bladych oczu, coś w uśmiechu. Coś w bagażniku. Słońce zaszło. Gęstniał mrok. – Skręcam na chwilkę i zaraz wrócę na szosę- jak chcesz wysiądź albo jak wolisz zostań ze mną. Zostałam. Byłam bardzo zmęczona. Odjechaliśmy 6 kilometrów w dzicz. -Tu jest porzucony basen, turyści o nim nie wiedzą- tłumaczył facet. Rzeczywiście za dziurą w płocie parowała gorąca woda. -Chodź, wykąpiemy się, jak nie chcesz ja się wykąpię a ty czekaj. – Ok, wezmę tylko kostium kąpielowy- po co, ja tam się kąpię bez. Nie przeszkadza ci prawda? Hm.. pomyślałam. Nie pokazuję nigdy, że się boję. To nie pomaga.

Wiało, było bardzo zimno. Schowałam się w damskiej przebieralni. Miałam na sobie dwie kurtki, dwie sukienki, dwie koszulki, dwie pary spodni. Szalik, czapkę, rękawiczki… Niewiele zdjęłam. -Poczekaj!- usłyszałam nagle. Facet wparował bez uprzedzenia. -Nie wychodź- czemu?- starałam się mówić obojętnie-Przyjechał jakiś mężczyzna. -to w czym problem?-Nie możemy się teraz wykapać, trzeba zaczekać- nie rozumiem?- Powiedziałem mu, że zaczekam, i że się wykąpię potem. On chce być sam-Ok- powiedziałam i wyszłam. -Dzień dobry, ciepła woda? zamachałam do faceta w basenie- dla mnie trochę zbyt mocno wieje. I już późno, wrócę do szosy…-Podwiozę cię- odezwał się ten mój- Dobrze- Do widzenia- to do drugiego. Wsiedliśmy skrzypnął rozjeżdżany gruz. Po bokach wulkaniczne pagóry. Skruszała lawa. Suche zarośla. -Boisz się mnie?- Jestem zmęczona, śpieszy mi się. I rzeczywiście trochę się czuję nieswojo.-Ale dlaczego? Przysięgam, że jestem dobrym człowiekiem. Znów dziwny błysk w wodnistych oczach, zamęt w uśmiechu. Szopa spłowiałych włosów. Psychoza Hitchcocka- zrozumiałam kogo mi przypominał.

-Zawiozę cię jeszcze kawałek- powiedział jak wjechaliśmy na szosę- Dokąd?- Zobaczysz. I wtedy pojawiła się sieć. Dzyń dzyń- odezwał się przychodzący sms – Gdzie jesteś? Wszystko ok? pytał Wiesiek- odklikałam natychmiast.- Wysłałam współrzędne koledze, lubię jak ktoś wie gdzie jestem- wyjaśniłam. -Tu cię zostawię- samochód zatrzymał się nagle- Wykąpię się i zaraz wrócę. Wtedy cię dalej odwiozę. Założyłam plecak. Przez chwilkę patrzyłam jak odjeżdża. Ciemne już lawowe pole rozjaśniły smugi samochodowych świateł. Wracał do basenu. Poczekałam aż zniknę w ciemności, pomyślałam gdzie się najłatwiej schować i ruszyłam szybko w drugą stronę. Przydrożna łączka nad rzeką była zbyt oczywista, musiałam uciec jak najdalej w jak najmniej oczywistym kierunku. Przeszłam ze 3 kilometry stromo pod górę na wietrzną odkrytą przełęcz. Szosą, z nadzieją, że mnie ktoś podwiezie. Nic nie jechało. Z góry, byłam zadziwiająco wysoko, widziałam jak z basenu jedzie samochód. Nie wiedziałam, który. Dochodziła północ, tu na południu Islandii noc była już całkiem ciemna. Skręciłam w skały, w skruszone, zerodowane zbocze. Wzdłuż strumyka, albo ciągu kałuż, po piargu, bażynach i mchu. Wychyliłam się. Samochód jechał w moją stronę, znikł pod zboczem. Nie wiedziałam… może nic takiego, ktoś jechał do pobliskiego miasteczka… Schowałam się w jakimś ciemnym żlebie, poczekałam, rozbiłam namiot za drzewkiem. Wydawało mi się, że mnie całkiem zasłania, ale rano zobaczyłam z namiotu szosę. Aż do 8-mej była zupełnie pusta, potem przejechał autobus z Reykjaviku, a jeszcze później Edgar, belgijski fotograf, z którym pojechałam do Landmanalaguar.

Wcześniej zjadłam kubeczek bażyn, ugotowałam owsiankę na wodzie z kałuży i skręciłam statyw jedyny ciężki przedmiot jaki miałam, od zimy kiedy zgubiłyśmy z Agą śrubkę w Lemmenjoki -ozdobiony wystającym szpikulcem zapasowej, jak buzdygan. Miałam go nocą pod ręką na wszelki wypadek.

Share
Translate »