Tatrzańska Atlantyda- recenzja

Tatrzańska Atlantyda

Spotkała mnie niedawno miła niespodzianka. Dostałam do recenzji  piękną książkę.

Tatrzańska Atlantyda to nowocześnie wydrukowany album. Tekst zredukowano do króciutkich wstępów poprzedzających rozdziały i komentarzy dotyczących poszczególnych zdjęć. Osobiste, wymagające drobiazgowego oglądania fotografii podpisy powodują, że książka szybko staje się bardzo bliska. Wciąga. Czyta się ją z przyjemnością pomimo niezbyt wygodnego układu i potrzeby poszukiwania tekstów na odległych stronach. Zdjęcia są niewielkie, druk też malutki. Niczego nie da się zrobić pośpiesznie, na kolanie. Winną tej najprawdopodobniej zamierzonej niedogodności jest estetyczna, przypominająca stary album ze zdjęciami szata graficzna. Jej uroda usprawiedliwia niewygody,  ja jednak wolałabym chyba podpisy bezpośrednio pod obrazkami i troszkę większe fotografie i druk.

Album składa się z archiwalnych tatrzańskich zdjęć pochodzących z ostatnich lat dziewiętnastego i pierwszej połowy dwudziestego wieku poukładanych w tematyczne rozdziały.

Rozpoznałam wiele pokazanych w książce miejsc. Inne niepokazane pamiętam sprzed 30-40 lat i czytając nie mogłam się rozstać z myślą,  że moje stare czarno białe pocztówki i zdjęcia też mogłyby się znaleźć w tym zbiorze.  Pasowałyby. Prawdopodobnie takie wrażenie odniesie każdy z nas. Mnóstwo wielkich zmian zaszło niedawno. W skali czasowej gór dosłownie przed chwilą. Jedne są dobre (nie ma już autobusów do Morskiego Oka), inne gorsze (las zarósł wiele widokowych miejsc na przykład  Iwaniacką Przełęcz). Historia Tatr nie skończyła się. Tak naprawdę dopiero się zaczyna i dużo jeszcze możemy w niej zmienić- to konkluzja, z którą zakończyłam czytanie. Dość optymistyczna.

Tatrzańska Atlantyda porusza kilka tematów zdaniem autora najważniejszych lub najbardziej charakterystycznych dla Tatr. Opisy mają jednak znacznie mniej historyczny charakter, niż można by się spodziewać po historyku sztuki. Często są raczej osobistą myślą niż głębszą refleksją. Czy Walery Eljasz ozdobił cylinder sosnową gałązką chcąc się upodobnić do podobnie udekorowanego przewodnika? Nie sadzę, taka ozdoba to raczej pańska fanaberia. Prosty Góral chyba by czegoś takiego nie zrobił… chociaż kto wie, może obaj panowie maskowali się gałęziami w krzakach polując na przykład na ptactwo…?  Nie dowiemy się tego już nigdy.  Niemal każde zdjęcie kryje w sobie taką nierozwiązalną zagadkę.  Podobnie jak Atlantyda, ta niedaleka przecież historia to już znikające strzępki. Można tylko snuć domysły lub gdybać i książka bardzo do tego zachęca. Jest jak album rodzinny. Może nie zgadzamy się tą czy inną ciotka, czy nie lubimy wąsatego wujka, ale nie uciekniemy od nich. To nasze góry i nasza historia. To my (wraz z pokoleniem naszych rodziców i dziadków) dopuściliśmy do przekształcenia dzikich niedawno terenów w swojego rodzaju park. Teraz chyba bardziej miejski, niż narodowy, ale patrząc z perspektywy kilkudziesięciu lat  łatwo zauważyć,  że żadna koncepcja zagospodarowania Tatr nie okazała się bardzo trwała.

Rozdziałów nie potraktowano jednakowo. Pierwszy- Pionierzy niejednokrotnie ociera się o patos, wywołujący jednak uśmiech nie zgrzyt. Panie w kapeluszach i sukniach, wycieczka na Świstówkę uzbrojona w czekany i liny (latem!), dzikość, brak wydeptanych ścieżek i dróg. Żałuję, że nie dane mi było doświadczyć takich Tatr.

Rozdziały o początkach ratownictwa i pierwszych schroniskach wzruszają. Prawie zapomniałam, że całkiem niedawno mieliśmy u nas wolne i otwarte dla wszystkich schrony (Sanepid zamknął ostatni w latach 50-tych). Sporo ich wciąż powstaje w Alpach i Pirenejach, a starych nikt tam nie zamyka. Mazik nie wspomniał o Szałasie Babki na Rusinowej Polanie-prywatnym, nieformalnym schronie, który przetrwał aż do upadku komunizmu. Być może nie istniał jeszcze w opisywanych tu latach.

Mnóstwo miejsca zajmują narty i Morskie Oko- najwyraźniej ulubione tematy autora.

Naturę reprezentują głównie lawiny i wichury (w albumie występujące pod nazwą żywioły). W zasadzie pominięto faunę i florę.

Pomimo licznych fotografii, niewiele dowiedziałam się o pasterskiej przeszłości Tatr. Zdjęcia w rozdziale poświęconym wypasom są skromnie opisane, brakuje im poświęconej nartom czy wspinaczce uwagi i osobistego zaangażowania. Odniosłam wrażenie, że autor nie jest pewien czy sam jest zwolennikiem kontynuowania kulturowych wypasów czy też wolałby utrzymać obowiązujący przez prawie 20 lat zakaz. To kontrowersyjny temat, być może nie bardzo go zainteresował.

Dyskusyjne jest również postawienie przyrodników po stronie wrogów owiec. To zbyt duże uproszczenie. Zwierząt nie może być tak dużo jak bywało przed wojną, ale to właśnie przyrodnicy zwrócili uwagę na zagrożenia wynikające z zaprzestania wypasów. Znika wiele rzadkich roślin- w niebezpieczeństwie są nawet krokusy, zdominowane przez monokulturę kosówki.  Razi mnie też określenie wieku 20-tego jako okresu gdzie o Tatrach myślano tylko w kategorii użyteczności. To prawda, ale teraz niby jak się o nich myśli? Trudno o bardziej komercyjne podejście. Każdą wolną przestrzeń zabudowano, każdy skrawek podwórka to płatny parking, miasto Zakopane chciałoby organizować u siebie wielkie zawody zimowe, ściągać jak najwięcej turystów… To oni przecież, a nie owce przyczynili się do największej destrukcji Tatr i to dla nich zrobiono w środowisku naturalnym i w kulturze góralskiej największe zmiany.

Brakuje mi tu też troszkę szerszego kontekstu. Autor nie skomentował tego, jak historia Tatr wpisuje się w historię innych europejskich gór. Co w międzyczasie stało się z Alpami czy z Pirenejami? Dlaczego te góry teraz po latach tak bardzo się różnią od Tatr? Z fotografii widać, że jeszcze 70-80 lat temu były do siebie bardzo podobne. Może to formuła książki- niemal bez słów – narzuciła Mazikowi ten umiar, a może to zamierzony efekt. Nie każda przeszłość staje się zaginionym lądem, więc może  autor wybierając ten nieco pretensjonalny tytuł chciał nam przekazać coś więcej?

Piotr Mazik. Tatrzańska Atlantyda wydana przez Tatrzański Park Narodowy, maj 2014- warto przeczytać, chyba warto też do niej wracać czyli ją dla siebie mieć. Nie tylko ze względu na piękno archiwalnych fotografii. Książka porusza i rozbudza wyobraźnię. Mam nadzieję, że zwróci uwagę na kondycję naszych Tatr. Oby były wieczne!

 

 

 

Share

błąkanie bez celu ?

To bardzo, bardzo luźna myśl. Wyzwolona czytaniem książki, którą dostałam od Radka. Teoria map myśli jest oparta na założeniu, że ” lepiej jest mieć w życiu jakiś cel niż nie mieć”.  Zastanawialiście się kiedyś czy to prawda i czy ktoś to kiedykolwiek udowodnił?

Ja się od dawna zastanawiam. Czy rzeczywiście zawsze trzeba mieć cel? Czy samo życie- cieszenie się każdą chwilą nie może być wystarczająco satysfakcjonujące? Czy dążąc do celu nie ominiemy tego co niechcący spotykamy po drodze, a co nie ma z tym celem wielkiego związku? Zyskamy czy stracimy? Może założymy sobie klapki na oczy?

Jako fizyk doświadczalnik (od dawna niepraktykujący, ale nabytych podczas studiowania nawyków  nie da się już wykorzenić) postanowiłam to sprawdzić. Sprawdzanie jest prostsze na innym niż zwykłe życie terenie- bo łatwiej się oderwać i uważnie obserwować rzeczywistość. Codzienność jest zbyt rutynowa. Jak wiadomo człowiek zwykle widzi selektywnie-  to co zna, co nauczył się już widzieć (wiem to z wykładu o procesach widzenia, na które chodziłam do Instytutu Biologii Doświadczalnej im. Nęckiego – studiowałam biofizykę). Rzeczy, o których istnieniu nie wiemy bez dodatkowej uwagi pozostają niezauważone. Chcąc się odciąć od schematów sprawdzanie mojej teoryjki przeniosłam więc na inny grunt- góry. Doświadczenie wykonałam po raz pierwszy już prawie 10 lat temu, a potem wielokrotnie powtarzałam.

Okazało się, że chodzenie jest znacznie ciekawsze samo w sobie. Bez celu. Droga dla samej drogi. Nie po to, żeby gdziekolwiek dojść. Jeśli coś zaplanuję, martwię się czy uda mi się to wykonać, śpieszę, denerwuję, a na koniec przeżywam rozczarowanie, że się nie udało, albo co jeszcze gorsze, że się udało i wcale nie okazało się to emocjonujące. Że niewiele mi dało, a po zrealizowaniu pozostawiło dziurę, którą może zapełnić chyba tylko kolejny cel. Trochę jak błędne koło.

Dobrze wspominam lata, kiedy jechałam z plecakiem gdziekolwiek. Byle w góry, a potem szłam przed siebie wybierając jakąkolwiek trasę. Taką, która w danym momencie wydawała mi się najlepsza. Najładniejsza, najtrudniejsza- wybierałam subiektywnie zależnie od  sytuacji i humoru. To trochę przypomina szwedzki stół w porównaniu do zamówionego z karty dania.

Konsekwencją takiego postępowania jest brak widowiskowych osiągnięć. Nie ma się czym pochwalić. Nie zdobyłam wielu szczytów, większość popularnych miejsc ominęłam. Odkryłam za to nowy (dla mnie) sposób postrzegania rzeczywistości. Nieprawdopodobnie szczegółowy. Osobisty. Nie umiem tego prosto wytłumaczyć, bo objaśnienia wydają mi się banalne. Chciałam to pokazać – i tak powstała  książka Wędrówki Pirenejskie.

To bardzo odświeżające uczucie. Niezwykłe, ale potrzebny jest na to czas. Lepiej być samemu, albo z osobą, która ma na temat „bezsensownego błądzenia” podobne zdanie.

Chciałabym umieć przenieść ten szczególny sposób odczuwania na codzienne życie, ale w praktyce to bywa trudne. Szkoda…  To stan umysłu wyjątkowo sprzyjający tworzeniu, a możliwość rozwoju i ciągłego tworzenia jest dla mnie bardzo ważna. Zawsze była moim priorytetem… hmm… nie wiem sama czy czasem nie celem? :)

Jak widać od przymusu posiadania celu trudno jest skutecznie uciec, ale lubię  go porzucić chociaż na chwilkę – otwierając przy okazji oczy na to, co no co dzień mi zwykle umyka.

Zdjęcia (poza pierwszym) pochodzą z jednego deszczowego dnia w Alpi Orobie, kiedy moja przyjaciółka musiała odpocząć, a ja powłóczyłam się sama po okolicy, z daleka od szlaków i dróg. Pan w schronisku powiedział, że wyżej są dwa jeziora, a ja znalazłam ich tam chyba z 10. Pewnie były tylko chwilowe i znikały kiedy nie padał deszcz.

Share
Translate »