Park Narodowy Hamra, Szwecja(1)

-Szwecja zakazuje wjazdu bez testu- napisał Edek. Przed chwilą kupiliśmy bilet, więc nerwowo sprawdziłam czy zdążymy. Tak, ograniczenie ma obowiązywać od soboty, a nasz prom dopływa do Ystad w piątek.

Agnieszka!- przypomniało mi się. Głupio byłoby gdyby zaraza pokrzyżowała jej plany jeszcze raz, jak w zeszłym roku. Kiedy się do niej dodzwoniłam od czasu ogłoszenia nowych przepisów minęło już 10 minut. Szybkie sprawdzenie promów i lotów… I klapa. Była środa, był wieczór. Buty i pulka Leśnej utknęły w Trójmieście (czekały tam od wybuchu pandemii), ona w Cieszynie, z nartami. Lotów nie było, a prom z Gdańska zbyt wolny żeby zdążyć przekroczyć granicę przed północą. – Przesyłka kurierska!- oświeciło mnie i potem z nerwów stałam na stacji w Dąbiu chyba z pół godziny, bo tata Agi wpakował w buty szwedzkie korony i Leśna mnie wystraszyła, że to się zgubi. Teraz zabrakło tylko połączenia do Szczecina. -Jedź do Wrocławia- zarządził Edek i zanim się obejrzałam siedzieliśmy we trójkę wbici w Hondę Edka, pomiędzy narty, pulki i termosy. Nikt nie zauważył, że nasza kabina jest dwuosobowa, Agnieszka nadmuchała materac. Światła Świnoujścia wsiąkły w noc. Uciekliśmy ostatnim promem!

Przez cały dzień jechaliśmy na północ. Co jakiś czas Agnieszka ożywiała się- tu byłam po 10 dniach, po dwóch tygodniach! W południe zieleń zmieniła się w biel. Stanęliśmy kilka razy, miałam zamiar kupić śniegowce, ale podobnie jak w Polsce nic nie było. W pośpiechu zabrałam stare sklejone po zeszłorocznej Szwecji i byłam przekonana, że szybko pękną. Kalosze, które spakowałam na zapas, zamarzły i zesztywniały jak krucha tektura. Hmm…

Nocą dotarliśmy w okolice Mora i zboczyliśmy zerknąć na przygotowania do biegu Wazów. Trasa była już zratrakowana, panowie stawiali bramki, a chatka na tyle bliska, że nie trzeba było bardzo daleko iść. Wieczór zszedł nam na pozyskiwaniu drewna. Leśna piłowała, Edek rąbał, ja siedziałam na zmrożonym pniu w charakterze ciężarka i jako jedyna zmarzłam. Było -20.

Według planu ja i Edek mieliśmy następnego dnia ruszyć w góry, ale jakoś się zagadaliśmy. Agnieszka chciała zajrzeć do Mora, miasteczko wygadało jak z obrazka, zamarznięte białe ulice, śliczny drewniany kościółek, na jeziorze narciarze i łyżwiarze, jak u Bruegela. Tu też nie było śniegowców (były tylko w rozmiarze 46), więc kupiłam dobre wkładki do butów- solidny wełniany filc. Pani w sklepie z rękodziełem zagotowała nam wodę do termosów.

Nie było sensu żebyśmy się teraz rozstawali. Agnieszka chciała jechać dalej na północ jej autobus odjeżdżał w niedzielę przed południem ze Sveg, my jak sądziłam mieliśmy lekki nadmiar czasu, więc ustaliliśmy że zajrzymy do Parku Narodowego Hamra. Był po drodze, była tam wiatka, Leśna obiecała, że rozpali ognisko. Skręciliśmy w nieodśnieżoną szosę z drogowskazem „LOS 28”, niepewni czy uda nam się zawrócić. Na parkingu stał inny samochód i widząc, że jednak wyjeżdża poczuliśmy się pewniej. Potem zakopaliśmy się w nietkniętym puchu, wśród świerków oblepionych jak chochoły i dopiero po zachodzie słońca odkryliśmy ścieżkę, którą wcześniej przejechał skuter.

Wiatka była zaśnieżona, ale przyjemna, taka do spania, z drewnianą podłogą. Drewno porąbane, dokopałam się do paleniska. Nic piękna, gwiaździsta, z zorzą. Tu, daleko na południu zieleń pojawiła się tylko nisko nad horyzontem, ale i tak byliśmy zachwyceni. Zorza to zorza.

Wstaliśmy przed świtem, żeby zdążyć na autobus Agnieszki. Zmrożony śnieg chrupał, w błękicie pojawiły się pasma różu, jednak nie tak piękne jak złoto wieczoru. Obok naszego samochodu stał drugi. Para Holendrów biwakowała w jedynym miejscu gdzie było to zakazane- tuż przy parkingu. Już wstawali, kiedy odjeżdżaliśmy. Edek było oszroniony, Agnieszce zamarzł koniec warkocza. Śnieg skrzył się i trzeszczał pod kołami.

Kiedy mijaliśmy z Edkiem Hamrę po dwóch tygodniach przyszła odwilż. Śnieg w lesie był nasiąkły i bury, drzewa odkryte, zielone, droga brudna od piasku i błota. Tu na północy nic nie jest powtarzalne, każdy dzień, każda chwila jest inna, może dla równowagi z monotonią krajobrazu? Mieliśmy szczęście, że zobaczyliśmy Hamrę w tak pięknym świetle.

Share

Kuststigen cz10 (ostania) Mjorn

Na wyspę Mjorn szłam ścieżką rowerową. Nie zauważyłam jej początkowo na mapie i nawet myślałam, że szlak poprowadzono szosą, ale nie, biegł równolegle. Nie było tam ani jednego rowerzysty, ale były przeznaczone dla nich wiatki przy przystankach autobusowych i dużo stojaków na rowery. Szosa była zwykle niewidoczna, chociaż bliska. Ścieżka minęła dwie plaże, dwa mosty. I ostatecznie skończyła na jezdnej drodze. Udało mi się z niej kilka razy zejść. Wsią, lasem, po drugiej stronie błotnistego jeziora. Fiordy były wzburzone. Wiatr nieprzyjemny, wilgotny. Szlaki na Mjorn zaczynają się przy zabytkowej farmie Sundsby Slateri. Kiedy tam doszłam kelnerki już zamykały bar. Być może była jeszcze czynna restauracja, widziałam światła kiedy zwabiona znakami zwiedzałam warzywny ogród. Udało mi się tam uszknąć gałązkę mięty, nie miałam już ani odrobiny herbaty. Poza tym park obfitował w stare jabłonki, jabłka pozgarniano na kupki (do wyrzucenia), chyłkiem bo jednak było mi trochę głupio wybrałam kilka mniej potłuczonych. W toalecie nabrałam na zapas czystej wody i ruszyłam lasem do upatrzonej uprzednio wiatki. Był odpływ i fiord wygadał jak bagno. Las szumiał przyjemnie, ale miejsce na piknik było zajęta. Mężczyzna z psem i skórą z renifera, ognisko. Wyjrzałam ze skał. Widok był ładny, ale światło nieciekawe. Słońce już zaszło, niebo było niskie i bure. Pożegnałam się, facet zapraszał, mówił, że nie zostaje na noc, pogadaliśmy chwilkę, ale wolałam być sama. Do drugiej wiatki było tylko 2 kilometry. Stała na zacisznej leśnej polanie, były tam wielkie zapasy drewna. Żar był jeszcze ciepły, na stole leżało czerwone jabłko, typowe ze sklepu, idealne z wyglądu, ale w smaku raczej takie sobie.

Do nocy suszyłam borowiki. Niosłam je już od kliku dni. Wieczorami rozwieszałam w moskitierze. Dopiero teraz miały szansę wyschnąć. Próbowałam i na ruszcie i na patelni. Mąż określił je potem jako wędzone, ale chyba pomimo tego mu smakowały.

Nocą kropiło, ranek był pochmurny i mętny. Przeszłam pozostałą część szlaków. Znów minęłam zabudowania Sundsby Slateri. Autobus pokazany w rozkładzie, nie kursował, więc poszłam do Stenungsund mniej uczęszczaną szosą. Biegł nią też szlak rowerowy, czasem przejechał samochód. Tuż przed mostem łączącym Mjorn z lądem, złapałam autobus jadący główną drogą. W odpowiednim momencie, bo bardzo się wzmagał deszcz. Prognoza zapowiadała ulewę w samo południe i bardzo się nie pomyliła. Lunęło kwadrans po 12.

Nie zwiedzałam miasta. Autobus jechał na dworzec kolejowy. Kasa była zamknięta, więc konduktor puścił mnie bez biletu. W Goteborgu przesiadłam się w autobus na lotnisko. Nie było nawet czasu żeby zjeść.

Po moim powrocie pandemia ruszyła z kopyta. Przyszła jesień. Byłam zadowolona, że zdążyłam, jeszcze długo potem tęskniłam do borówek i grzybów. Do bezludnych jeziorek i czystej wody.

I cieszyły mnie przywiezione zdjęcia. Zajęły mi mniej niż godzinę dziennie, a powstał cykl, o którym będę pamiętać. Jak zawsze nie jest fotoszopowany. Wszystko zrobiłam na miejscu. Zagrałam. Ja, czas i moja moskitiera:).

Share
Translate »