Sonfjället, Szwecja (2)

Sonfjället leży tak daleko na wschód, że nie mieści się na ostatniej outdoorowej mapie szwedzkich gór. Omijają go długodystansowe szlaki i w zasadzie łatwo by go było przeoczyć, pomimo zacnej wysokości 1277 m npm. Za to jego zdjęcie na stronie parków narodowych jest piękne. Leśne jezioro i wysoki ośnieżony szczyt. Zastanawiałam się gdzie je zrobiono i dopiero po powrocie odkryłam, że z mostu na rzece Ljusnan. Tuż za kempingiem w Hedeviken gdzie udało nam się zostawić samochód. Bo zaparkowanie w Szwecji wcale takie proste nie było. Zaspy, albo dojazdy do domów. Prywatne. Może w mieście, pod jakimś dużym sklepem, ale zaplanowaliśmy, że wyruszymy ze wsi. Do tego późno, wczesne popołudnie. Kemping zamknięty. Para, która go dopiero kupiła zajęta naprawianiem toalety. Edek przestawił samochód kilka razy zanim zdecydowaliśmy żeby im zostawić kluczyki. Dwa tygodnie… Nikt nie wiedział jaka będzie pogoda, czy nie przyjdzie śnieżyca, lub wiatr. Wprawdzie człowiek który jeździł pługiem, poproszony o telefoniczną konsultację wykluczył tylko jedno miejsce, tam zamierzał gromadzić zgarnięty śnieg, ale właściciele i tak trochę się bali, co jak się połamią gałęzie? Kluczyki ich uspokoiły, jeśli zapowiedzą armagedon, przestawią. Zostawiłam numer telefonu, obiecałam wrócić w niedzielę po południu. -Nawet gdybyście przyszli w środku nocy dzwońcie, otworzymy- żegnała nas właścicielka kempingu.

Kawałek szliśmy szosą wzdłuż Ljusnan. Była zamarznięta, pomimo tego że kilka kilometrów dalej widzieliśmy płynącą wodę. Lód musiał być cienki i świeży, nie było śladów, skutery, tak jak i my jeździły mostem, nawet minął nas jeden, mężczyzna ciągnął na lince chłopca na nartach.

Poza tym byliśmy sami, szlak przejechany, ale nie rozjeżdżony. Wygodny. Las cichy. Przysypane śniegiem gałęzie brzóz chyliły się nad ścieżką i czasem ten tunel był trochę zbyt niski dla nas.

Dzień pochmurny, widoczność nawet nie najgorsza, ale paleta kolorów skrajnie wąska- białe na białym. Nie zauważyłam wiaty nad jeziorem Rorsjon, tylko fragment niezamarzniętej wody. Ściemniło się kiedy mijaliśmy skręt nad Kalsjon- nieoznaczony, chyba nieprzejechany. Nad rzeką Valmen musiałam wyjąć latarkę i z pośpiechu pogubiłam się. Szlak miał skręcić, i rzeczywiście to zrobił. Był wydeptany niemal jak autostrada. Przeszły nim renifery, stado zatarło ewentualne ludzkie ślady. Nawigacja zrobiła nam psikusa, mapa.cz mówiła, że idziemy ścieżką, a ja zapomniałam jak się nazywa nasz schron. Po kilometrze zauważyłam, że szlak opada, a miało być cały czas do góry… To nie jest łatwy orientacyjnie teren, zwłaszcza w świetle latarki. Wróciliśmy, kurczowo trzymając się linii lasu z mapy. Skręciliśmy w kolejny, tym razem przejechany szlak i znów wszystko na nic. W miejscu gdzie spodziewaliśmy się domku był tylko śnieg. Pobiegłam przodem, narty zapadały się mniej niż rakiety. Dobrnęłam do niezamarzniętego strumienia, gdybym ja budowała tu chatkę stałaby nad wodą. A nie stała… znów wróciliśmy. Weszłam na moment do lasu, coś tam przypominało mi skos dachu, ale było tylko zwalonym pniem. Już byliśmy zdecydowani wrócić do wiaty, minęliśmy ją ze 2 km wcześniej, kiedy w lesie błysnął mi biały prostokąt… rama okna? Moja latarka była jeszcze silna. Edek rano jej wymienił baterie. Rzuciłam pulkę i plecak i pobrnęłam przez nietknięty śnieg. Tylko kilka metrów dalej był ślad. Skuter dojechał pod drzwi i zakręcił. Zjechałam szybciutko, po ubitym, mieliśmy chatkę!

Śliczna, dwuosobowa z piecem i drewutnią pełną sosnowych pni. Ktoś zostawił kilka brzozowych szczapek i zwitek kory. Temperatura na zewnątrz spadla poniżej -20, wewnątrz podgrzaliśmy ją prawie do zera. Było późno, byłam strasznie zmęczona. Ledwo wyjrzałam. Sonfjället oświetlił już bardzo blady księżyc, cienkie chmury nie zdradzały śladu zorzy. Las przecinał ślad latarki- Edek patrzył przez okno. Płonęła świeczka. Nie chciało mi się wracać do strumienia. Stopiliśmy śnieg.

Rano odkryliśmy drogowskaz, zasypany, dlatego go przeoczyliśmy nocą. Pogoda się nie poprawiła, padał drobny śnieg. Odszukaliśmy szlak do Nyvallen. Był nieprzejechany.

To ślad z naszego pierwszego dnia. 15 km, a nie 8… jak policzyłam.

Share

Park Narodowy Hamra, Szwecja(1)

-Szwecja zakazuje wjazdu bez testu- napisał Edek. Przed chwilą kupiliśmy bilet, więc nerwowo sprawdziłam czy zdążymy. Tak, ograniczenie ma obowiązywać od soboty, a nasz prom dopływa do Ystad w piątek.

Agnieszka!- przypomniało mi się. Głupio byłoby gdyby zaraza pokrzyżowała jej plany jeszcze raz, jak w zeszłym roku. Kiedy się do niej dodzwoniłam od czasu ogłoszenia nowych przepisów minęło już 10 minut. Szybkie sprawdzenie promów i lotów… I klapa. Była środa, był wieczór. Buty i pulka Leśnej utknęły w Trójmieście (czekały tam od wybuchu pandemii), ona w Cieszynie, z nartami. Lotów nie było, a prom z Gdańska zbyt wolny żeby zdążyć przekroczyć granicę przed północą. – Przesyłka kurierska!- oświeciło mnie i potem z nerwów stałam na stacji w Dąbiu chyba z pół godziny, bo tata Agi wpakował w buty szwedzkie korony i Leśna mnie wystraszyła, że to się zgubi. Teraz zabrakło tylko połączenia do Szczecina. -Jedź do Wrocławia- zarządził Edek i zanim się obejrzałam siedzieliśmy we trójkę wbici w Hondę Edka, pomiędzy narty, pulki i termosy. Nikt nie zauważył, że nasza kabina jest dwuosobowa, Agnieszka nadmuchała materac. Światła Świnoujścia wsiąkły w noc. Uciekliśmy ostatnim promem!

Przez cały dzień jechaliśmy na północ. Co jakiś czas Agnieszka ożywiała się- tu byłam po 10 dniach, po dwóch tygodniach! W południe zieleń zmieniła się w biel. Stanęliśmy kilka razy, miałam zamiar kupić śniegowce, ale podobnie jak w Polsce nic nie było. W pośpiechu zabrałam stare sklejone po zeszłorocznej Szwecji i byłam przekonana, że szybko pękną. Kalosze, które spakowałam na zapas, zamarzły i zesztywniały jak krucha tektura. Hmm…

Nocą dotarliśmy w okolice Mora i zboczyliśmy zerknąć na przygotowania do biegu Wazów. Trasa była już zratrakowana, panowie stawiali bramki, a chatka na tyle bliska, że nie trzeba było bardzo daleko iść. Wieczór zszedł nam na pozyskiwaniu drewna. Leśna piłowała, Edek rąbał, ja siedziałam na zmrożonym pniu w charakterze ciężarka i jako jedyna zmarzłam. Było -20.

Według planu ja i Edek mieliśmy następnego dnia ruszyć w góry, ale jakoś się zagadaliśmy. Agnieszka chciała zajrzeć do Mora, miasteczko wygadało jak z obrazka, zamarznięte białe ulice, śliczny drewniany kościółek, na jeziorze narciarze i łyżwiarze, jak u Bruegela. Tu też nie było śniegowców (były tylko w rozmiarze 46), więc kupiłam dobre wkładki do butów- solidny wełniany filc. Pani w sklepie z rękodziełem zagotowała nam wodę do termosów.

Nie było sensu żebyśmy się teraz rozstawali. Agnieszka chciała jechać dalej na północ jej autobus odjeżdżał w niedzielę przed południem ze Sveg, my jak sądziłam mieliśmy lekki nadmiar czasu, więc ustaliliśmy że zajrzymy do Parku Narodowego Hamra. Był po drodze, była tam wiatka, Leśna obiecała, że rozpali ognisko. Skręciliśmy w nieodśnieżoną szosę z drogowskazem „LOS 28”, niepewni czy uda nam się zawrócić. Na parkingu stał inny samochód i widząc, że jednak wyjeżdża poczuliśmy się pewniej. Potem zakopaliśmy się w nietkniętym puchu, wśród świerków oblepionych jak chochoły i dopiero po zachodzie słońca odkryliśmy ścieżkę, którą wcześniej przejechał skuter.

Wiatka była zaśnieżona, ale przyjemna, taka do spania, z drewnianą podłogą. Drewno porąbane, dokopałam się do paleniska. Nic piękna, gwiaździsta, z zorzą. Tu, daleko na południu zieleń pojawiła się tylko nisko nad horyzontem, ale i tak byliśmy zachwyceni. Zorza to zorza.

Wstaliśmy przed świtem, żeby zdążyć na autobus Agnieszki. Zmrożony śnieg chrupał, w błękicie pojawiły się pasma różu, jednak nie tak piękne jak złoto wieczoru. Obok naszego samochodu stał drugi. Para Holendrów biwakowała w jedynym miejscu gdzie było to zakazane- tuż przy parkingu. Już wstawali, kiedy odjeżdżaliśmy. Edek było oszroniony, Agnieszce zamarzł koniec warkocza. Śnieg skrzył się i trzeszczał pod kołami.

Kiedy mijaliśmy z Edkiem Hamrę po dwóch tygodniach przyszła odwilż. Śnieg w lesie był nasiąkły i bury, drzewa odkryte, zielone, droga brudna od piasku i błota. Tu na północy nic nie jest powtarzalne, każdy dzień, każda chwila jest inna, może dla równowagi z monotonią krajobrazu? Mieliśmy szczęście, że zobaczyliśmy Hamrę w tak pięknym świetle.

Share
Translate »