Arizona Trail cz11 Roosevelt lake.

Popołudnie było bardzo gorące. Wiedziałam o nadchodzącej fali upałów, ale nie udało mi się uniknąć zejścia. Nie przyśpieszyłam (jak miała zamiar zrobić Snack Pack), nie dotarłam na kamping przed nocą. Wlokłam się noga za nogą dusząc mdłości i z każdym metrem czułam się coraz gorzej. Widok na jezioro pojawiał się coraz częściej. Za nim piętrzył się wspaniały mur gór. W strumyku pojawiała się zimna woda, siadałam w cieniu, ochlapywałam się, dużo piłam. Było mi wszystko jedno. Po zmroku, bez żalu rozbiłam namiot na górce kilkaset metrów ponad taflą jeziora. Patrzyłam jak latają nad nim małe samoloty, jak duże, lecące pewnie do Phoenix tną niebo w regularne plasterki, w niepojęty sposób powiązane z lasem kaktusów jakby z nich wyrastały. Wieczór był błękitny i ciepły, ranek różowy, chłodny, bardzo cichy. Marina Roosevelt, wbrew moim wyobrażeniom okazała się pusta, wyludniona. Restauracja zamknięta, miejsce gdzie spodziewałam się odebrać paczkę też, chociaż stało przy nim kilka samochodów. Dopiero po godzinie wpadłam na pomysł żeby zapukać w okno. Otworzyła mi parkowa strażniczka w mundurze i orzekła, że to nie tu. Napis na budynku jednoznacznie oznajmiał: Visitors Centre, ale drzwi do opiewanej w komentarzach na FarOut toalety z podobno darmowym prysznicem zdobiła kłódka. Drugie też ani drgnęły. Rozczarowana poczekałam aż otworzą restaurację. Ona też miała Visitors Centre, za kontuarem piętrzyła się sterta paczek, ale moje nazwisko wywołało konsternację. -Nie… niemożliwe, takiego czegoś na pewno tu nie ma… Gdybym nazywała się Grzegorz Brzęczyszczykiewicz nie byłoby chyba wcale gorzej. Próbowałam napisać, próbowałam dużymi literami i drukiem. Kobieta obiecała, że poszuka, ale jest pewna, że nie widziała. Zamówiłam śniadanie, nie było żadnego wyboru- jedno danie, jajka. Udało mi się uprosić, że gotowane nie smażone. Frytki, boczek- nie mieli niczego w zamian. Starałam się jeść, nie wybrzydzać. Do sklepu było stamtąd przynajmniej 6 dni. Moje zapasy prawie wykończone. Coś tam wygrzebałam w hikerskim boksie, który tu akurat był wypasiony – zajmował całą altankę. Zabrałam paczkę quinoa, orzechy (niestety takie, które najmniej lubię brazylijskie- sam tłuszcz). Rozważałam na jak długo to wystarczy kiedy recepcjonistka zamachała. Paczka jednak wcale nie zginęła. Byłam uratowana.

Po chłodnym ranku nie zostało nawet wspomnienie. Powietrze drżało, szlak na oko biegnący wzdłuż jeziora wspinał się nieustannie w górę i w dół, a mój żołądek wariował. Kiedy przecinałam szosę żeby ostatecznie odejść od wybrzeża czułam się słaba jak flak, miałam za mało wody, a plecak załadowany paczką i zdobyczami (szkoda mi je było odłożyć) ciążył i wbijał mnie w grunt. Ten fragment Arizona Trail uchodzi za najbardziej upiorny. Wielkie podejście, do tego upał i sucho. Nie wiem na co liczyłam brnąc w górę. Mapa nie pokazywała żadnego źródła, z wysokością nie robiło się wcale chłodniej. Wieczór zastał mnie na wypłaszczeniu, z którego opadała gruntowa droga. kilkaset metrów niżej za garbem, w bok od szlaku zobaczyłam zbiornik na deszczówkę dla dzikich zwierząt- duże płyty z falistej blachy. Zostawiłam plecak i zeszłam, a po obiedzie powtórzyłam to jeszcze raz. Chciałam mieć wszystkie butelki pełne na rano.

Noc była chłodna i wietrzna. Księżyc w pełni. W namiocie jasno, prawie jak w dzień. Musiało być jeszcze z godzinę do świtu kiedy obudził mnie szelest tuż przy głowie. Przez półprzezroczysty materiał rozświetlony księżycowym blaskiem zobaczyłam poruszający się cień. Zwierzę wielkości kota, trochę niższe i bardziej przysadziste, pewnie zwabił je zapach jedzenia, to znalezione nie było szczelnie zamknięte, opakowań dotykało wiele rąk, pewnie nieumytych. -Spadaj!- krzyknęłam odruchowo i pacnęłam ręką w napięty tropik. Zwierzak odskoczył. Już bym zasnęła kiedy zaniepokoił mnie smród. Siknął na namiot! Wystraszona (a co jeśli to był skunks!) wyskoczyłam i wylałam na ściankę całą wodę. Zapach osłabł, ale na pewno nie znikł.

Powtórzyłam mycie w najbliższym strumyku, namiot był suchy kiedy nadeszli Jason i Van Gogh. -Prawie nie czuć-pocieszyli mnie, ale jednak usiedli trochę dalej. Na wszelki wypadek wywiesiłam śmierdzące miejsce poza plecak niech się wietrzy i ruszyłam podziwiać Four Picks- ponoć jedno z najpiękniejszych miejsc Arizona Trail. Pewnie podobało by mi się bardziej gdyby nie brzuch. Zapach tropiku nie łagodził mdłości, upał dobijał, szlak trawersował porośnięte zbocza i nie było nawet śladu przewiewu. Dopiero pod wieczór odsłonił się widok na jezioro i poczułam się troszkę lepiej. Przed wodospadem, o którym opowiadali Kanadyjczycy (i naprawdę był tam wodospad!) znalazłam spore miejsce na biwak. Wysprzątane i pewnie często w użyciu. Wcisnęłam swój mikro namiocik na brzegu przeczuwając, że może ktoś jeszcze nadejdzie. Byłam tego dnia tak powolna, marzyłam że może w końcu pojawi się dawno temu zgubiona grupa… Już leżałam kiedy usłyszałam marszowe tupanie Mary.

-Dalej już nie ma miejsca- wychyliłam się. Więc wróciła. Jej namiot był duży, w kształcie iglo z przedsionkiem. Przez sen słyszałam skrobanie łyżką po garnku. Rano zamieniłyśmy tylko kilka słów. Mieszkała we Flagstaff, ruszyła z Meksyku dzień przede mną i ku swojemu rozczarowaniu okazała się ode mnie młodsza. O kilka miesięcy, ale to odbierało jej to tytuł najstarszej- jak zrozumiałam najstarszej osoby jaką spotkała tej wiosny. Hmm, ja też byłam tym mocno zdziwiona. Nigdy nie myślałam o sobie jak o kimś starszym, nie oceniałam wieku, nie porównywałam swojego z innymi… Nawet gorzej… czułam się młoda!

Share

Arizona Trail cz10 Superstition Mountains

Szlak biegł szeroką doliną, podejście prawie niezauważalne, wypoczęta, wyspana w miękkim łóżku i czysta czułam się silna, szybka, pomimo załadowanego plecaka. Na mapie widziałam wspaniałe miejsce na biwak, na samej grani. Komentarz ostrzegał, że malutkie, ale byłam sama, przede mną tylko dwie osoby tego dnia. Podchodząc cieszyłam się na potencjalne widoki.

Z drugiej strony powinno być Phoenix, na wprost Superstition Mountains. Nie doceniłam góry. Dolina zakończyła się stromym kotłem. Ścieżka wbiła w zygzak, trochę mniej uciążliwy kiedy wreszcie nakrył go cień. Czym wyżej tym szersze widoki, światło coraz bardziej różowe, a końca nie widać. Tuż pod granią (tak mi się wtedy wydawało) dogonił mnie JR ubrany w nowe ciuchy (był w domu), tak czysty, że go nie poznałam od razu. Rozbił namiot w trawiastym lasku, a ja chociaż słońce już zaszło drapałam się z uporem na grań. Myślałam, że przyszłam za późno. Po mojej stronie światło już błękitniało, cień gęstniał. Na zachodzie niebo było jaskrawo czerwone, góry jak aksamit tuż pod horyzontem przecięty linią świateł jak błyskawicznym zamkiem. Powietrze nad miastem zamglone (zapylone?), detale rozmazane, świat wyglądał niewiarygodnie, bajkowo. Fotografia tego niestety nie oddała, chociaż próbowałam do nocy. Nie mogłam oderwać wzroku od nieba nawet gotując wieczorną zupę, na leżąco, w namiocie, żeby ją osłonić od wiatru. Jedzenie się przypaliło, zjadłam, bo szkoda i rano obudziłam się trochę nieswoja. Potem winiłam za to zakupy w Superior, zbyt pośpiesznie zrobione w tanim sklepie. Może nie doczytałam etykiet? Nie domyłam sałaty czy cebuli? Tak czy siak żołądek zaczął mi doskwierać bardziej i bardziej, więc nawet cieszyłam się, że szlak biegnie drogą. Pylistą rozjechaną, ale bardzo wysoką, z widokami na obie strony. Lina świateł w Phoenix była chyba ulicą czy lotniskiem. Mgła lub pył nadal rozmywały detale, pustynia ciągnęła się aż po horyzont, a na grani długo było zimno.

Arizona Trail odbił na zakręcie, wbiegł w chaszcze wzdłuż strumienia i wynurzył się na wprost Superstition Mountains. To był piękny odcinek, w strumieniu bywała bieżąca woda, kwitły łany wielkich białych kwiatów. Za przełęczą zaczął się las, niestety niedawno spalony. Strumień też mokry, niżej ostało się trochę drzew i fragment niezniszczony pożarem, laski, pastwiska, biwakowe miejsca nad rzeką- sporym bystrym strumieniem. Połonina z dalekimi widokami i znów spore podejście. Zejście urwiste, żal mi było widoków więc znów rozbiłam namiot na grani, tym razem dostatecznie szerokiej. Słońce już zaszło kiedy dotarła zataczając się lekko wysoka szczupła blondynka z dużym plecakiem i drugim workiem uwieszonym z przodu. Minęła mnie, wyjrzała na zejście i zawróciła. -Nie przeszkadzałoby ci gdyby rozbiła namiot obok ciebie?- spytała. Nie przeszkadzało. Nazywała się Snack Pack, była z Alaski. Jej plecak ważył ze 30 kg, niosła jedzenie na prawie cały czas, nie musiała zaglądać do miast. W worku z przodu upychała wszystko co mogło jej być potrzebne w dzień. Pomimo tego ogromnego ciężaru przechodziła codziennie 28 mil i chyba sama była tym zdziwiona, bo skarżyła się, że trzeba przebukować bilet powrotny. Miała też wygodny namiot na stelażu, palnik, gaz, ciepłe ubrania. Oczywiście więcej jej nie zobaczyłam.

Tego dnia nie spotkałam zresztą nikogo. Ścieżka biegła wysoko pod granią, daleko w szarości pustyni pojawił się jaskrawy błękit jeziora Roosevelta. Wiatr bujał uschniętymi trawami, każdy krok szeleścił i chrupał.

Share
Translate »