Kofa National Wildlife Refuge cz1

Na mapie miejsce, gdzie spotkałam Terrego nazywało się Livingston Wells. Liczyłam, że „wells” muszą oznaczać coś dobrego, zwłaszcza że widziałam tam domek. I w zasadzie tylko dlatego tu przyszłam. Zapomniałam, że to Arizona i na teren prywatny się nie wchodzi. -„nazywa się Ron”- mówił Terry-” i hm… tak… prawdopodobnie dałby Ci wody, ale niedaleko masz źródło Scotch Well, idź po prostu drogą i trafisz”. Dróg było kilka i zanim zobaczyłam wiatrak natknęłam się na zakaz wchodzenia. Ron nie był chyba bardzo towarzyski, tablica stała z pół kilometra od domu, a jej przekaz był jednoznaczny. Nie zbliżać się. Posłusznie zawróciłam i spróbowałam innej drogi. Wiatrak stał w korycie strumienia. Zeszłam, obeszłam. Turbina pompowała wodę do cylindrycznego białego zbiornika. Nigdzie nie było kranu. Siadłam na betonowym fundamencie zdezorientowana. Był wilgotny. Przetarłam dłonią tą chłodną plamę. Nie tak to sobie wyobrażałam.

Dopiero po chwili wypatrzyłam dalej w krzakach wiatkę. Zadaszenie oparte na metalowych słupkach. Kryło zbiornik, jaki już widywałam na Arizona Trail. Wodopój dla dzikich zwierząt. Woda była zielona, obok leżały kupy kojotów i innych stworzeń. Wypełniłam wszystkie butelki. Razem z tym co dostałam wcześniej ponad 5 litrów. Plecak zrobił się obrzydliwie ciężki. Mapa.cz łaskawie wyliczyła mi dystans do Palm Canyon- 32 mile. Oceniłam, że to może zająć dwa dni, ale szybko odkryłam, że droga kręci, a teren jest łatwy choć zarośnięty.

Odbiłam w kaktusy patrząc w ekran zamiast pod nogi i runęłam na piach wyrywając sobie dziurę w kolanie. Hmm.. jakby duch, który mnie prowadził warknął: „nie tu!”. Posłusznie przeszłam jeszcze z milę po śladzie kół i spróbowałam kolejny raz. Teraz lepiej. Szłam wzdłuż gór, co i rusz trafiałam na suche koryta potoków (whash), czasem udawało mi się którymś iść kilkaset metrów, zwykle szybko zarastał go gąszcz, więc szukałam wygodnego wyjścia (piaszczyste brzegi sięgały zwykle metra i były strome) i znów lawirowałam wśród kaktusów. Po lewej ciągnęła się płaska pustynia, po prawej piętrzyły wspaniałe góry. Patrzyłam na nie zafascynowana.

Słońce opadało, światło żółkło, minęłam niziutką przełączkę i siadłam odpocząć. Byłam pewnie nie dalej niż kilometr czy dwa od drogi, ale pustynia wydawała się tak bezludna, nietknięta ludzką ręką czy stopą. Nie było sieci i pomyślałam, że można by tu utknąć i nikt nigdy by mnie nigdy nie znalazł… Plecy bolały, coś uwierało mnie w tyłek, więc go uniosłam i kamień, na którym siedziałam okazał się zardzewiałą łopatą. Niemal czułam jak mój opiekuńczy duch chichocze.

Kofa National Wildlife Refuge utworzono w latach 30-tych XX wieku chcąc chronić największą na południowym wschodzie populację bighorn ships. Wcześniej były tu liczne kopalnie, niektóre przetrwały do dzisiaj. Kiedy teraz wpatrywałam się uważnie w skały, widziałam miejsca wykute ludzką ręką, czasem trafiał się też ślad kół, nie wiem jak stary. Idąc nim czułam się raźniej, chociaż znikał co jakiś czas.

Rozbiłam namiot na płaskiej połaci piachu, która też niekoniecznie była naturalna. Rósł tam krzak, co nieźle zasłaniał wiatr i był widok na dolinę otoczoną murem wspaniałych turni. Po niebie przesuwały się szybkie chmury, cień tańczył na coraz bardziej czerwonych skałach i pomyślałam, że to kwintesencja Arizony. Wspaniała bujna roślinność, i te kolory. I do tego wszystko to tylko dla mnie. Już po zmroku niebo zaczerwieniło się jeszcze raz odbijając resztkę dalekiej łuny. Noc była zimna i wietrzna, świt pastelowy.

Z biegiem dnia niebo coraz bardziej szarzało. Jeszcze zanim dotarłam do Palm Canyon znalazłam kilka sporych kałuż w suchym korycie. Pomyślałam, że mogę tu wrócić na noc, w razie gdybym nie trafiła na żaden zbiornik. Bo chociaż Terry obiecywał, że jest tu wszystko i sieć telefoniczna i woda, mapa widziała tylko goły parking. Marzyło mi się, że stoi na nim zaciszna toaleta. Rzecz jasna z czystą bieżącą wodą.

I woda faktycznie się pojawiła, choć nie taka jakiej oczekiwałam. Wiało, temperatura spadła, zaczęło siąpić. Parking był pusty. Małe rozjeżdżone klepisko. Szlak do Palm Canyon- jak wyczytałam wcześniej jedyny znakowany w tych górach- króciutki. Wyznaczone przy parkingu pole biwakowe pochylone i chociaż początkowo chciałam tam rozbić namiot (bo deszcz), jednak się nie zdecydowałam. Ruszyłam w górę kanionu (może tam woda?). Dotarłam do połowy. Za mną mgła zasłaniała kolejne połacie pustyni, przede mną piętrzyło się rumowisko. Z boku na stoku wypatrzyłam malutką grotę. Zostawiłam tam plecak i podeszłam jeszcze trochę wyżej. Spotkałam tylko dwóch Holendrów, odchodząc zostawili mi resztkę wody. Prawie pół litra. Deszcz narastał. Z mojej groty był widok na słynne palmy. Ich smętną grupkę wciśniętą w bardzo stromy żleb. Nakręciłam palnik i przegotowałam prezent od Holendrów, butelka była napoczęta, tak bezpieczniej. „I co teraz” myślałam?

Share

New Water Wilderness- Arizona

Wszystko potoczyło się bardzo szybko i kiedy ostatni raz fotografowałam przyczepę i samochód z łodzią i deską na dachu było mi żal. Kevin zapraszał żebym jeszcze z nimi trochę została i to naprawdę kusiło. Ten wolny, swobodny podróżny rytm, dobre jedzenie (przypadkiem wszyscy troje byliśmy bezglutenowi), dobre towarzystwo. Nadal jesteśmy w kontakcie, śledzę jak się posuwają na wschód, kilka dni temu byli na Florydzie i dopiero tam uczyli się biwakować na dziko, bo inaczej się zwyczajnie nie dało. Jestem przekonana, że zanim okrążą Stany nauczą się jeszcze innych „żulowskich” praktyk. Droga zawsze ma na człowieka wpływ, tak długa droga może zmienić.

Kiedy przyczepa ostatecznie znikła za górą odwróciłam się tyłem do szosy i pomaszerowałam na południe. Obszar chroniony, na który właśnie wchodziłam nazywał się New Water Wilderness. Optymistycznie jak na pustynię. Niewiele o nim wiedziałam. Tabliczka oznajmiająca, że wkraczam na teren Bureau of Land Management (czyli teren federalny gdzie wolno łazić i biwakować gdzie się chce) była pomazana sprayem. Najbardziej rzucało się w oczy ostrzeżenie, że to pogranicze i mogę tu spotkać podejrzanych ludzi.

Przez kilka kilometrów szłam gruntową drogą. Robiła się coraz węższa, wszędzie rosły bujnie kaktusy. Na przełęczy (posługując się mapą.cz) odbiłam w stronę „archeologicznego miejsca” nie mając pojęcia co w nim zastanę. Interesowało mnie głównie źródło, jedno z zaledwie kilku, które tu znalazłam. Drogę zagrodził szlaban, wąska ścieżka wspinała się w kierunku strzelistych skał. Pod nimi siedziała rodzina z dziećmi. Rzuciłam okiem na płaski fragment piachu po drodze, było tam wystarczająco dużo miejsca pod namiot. Rodzina okazała się sympatyczna. Tak jak ja szukali dojścia do źródła, z tym że oni tylko z ciekawości. Przyjechali samochodem, zaparkowali go kilka kilometrów stąd, zaraz wracali. Wodę znalazłam ja, a raczej moja nawigacja. Nie w wąskim stromym żlebie gdzie jej szukali, ale obok w szerszym potoku. To była w zasadzie kałuża, mokra plama. Liczyłam na to, że nie wysycha, że jej nie kradnę zwierzętom. Najwyraźniej kiedyś mieszkali tu ludzie. Zostały ruiny chatki i petroglify. Było ich mnóstwo, większość znalazłam dopiero rano. Na jednym podpisał się też jakiś ch z 1864 roku.

To był przyjemny spokojny biwak. O zmierzchu rozhukały się donośnie sowy, rano słońce wyskoczyło zza muru gór dokładnie w szczelinie pomiędzy turniami. Wróciłam do źródła i nabrałam litr. Więcej nie potrzebowałam. Ludzie spotkani wieczorem podarowali mi co im zostało. Dobrze było pić gorącą herbatę czekając aż odsunie się cień i w jednym momencie zniknie mróz, a pojawi się upał. Wtedy dopiero ruszyłam. Przez chwilę ścieżką, potem znów wylądowałam na drodze. Mapa.cz nie rozróżniała co jest czym więc mogłam się tylko domyślać, że jeśli szlak prowadzi do jakiejś kopalni może być jezdny. To się jednak wcale nie sprawdziło.

Zaskoczyła mnie też chatka, doszłam do niej w porze drugiego śniadania. Były tam ławeczki i leżak. Nie było wody. Wnętrze nie wyglądało jakby ktoś w nim sypiał, ale ludzie tu na pewno bywali. Być może podjeżdżali quadami i spędzali tu kilka godzin bawiąc się. Na ścianach wisiały fantazyjne dekoracje, pod chatką ktoś zbudował grób udekorowany flaszką po whisky. Posiedziałam sobie troszkę na leżaku, bo czemu nie…

Po południu minęły mnie terenowe samochody i kolejne, kiedy usiadłam zjeść. Od tych drugich dostałam pół litra wody. Cieniutkie, miękkie flaszeczki mineralnej towarzyszyły mi już do końca tych gór. Wszyscy je tu ze sobą wozili i chętnie się nimi dzielili z piechurem. To, że szłam było nietypowe, więc równie chętnie stawali. O ile oczywiście byłam przy drodze. Teraz z niej niespodziewanie odbiłam. To co narysowała mapa.cz (kreskowane jak wszystko wcześniej i potem) zagradzał szlaban ozdobiony zakazem ruchu. Ślad ścieżki szybko zgubił się w gąszczu kaktusów i zanim się zorientowałam, że biegnie potokiem lub wzdłuż potoku troszkę kluczyłam. Potok był rzecz jasna suchy. Pozarastany chaszczami. Sporo z nich kwitło i bardzo mi się tam podobało. Tym bardziej, że znalazłam wodę. W zakolu suchego koryta pod skałą. Była dopiero czwarta, a jednak zdecydowałam się zostać. Woda to woda. I tak było mi bardzo ciężko. W tych górach nie ma gdzie uzupełnić jedzenia, więc wcisnęłam ile się zmieściło do plecaka. Kilkadziesiąt metrów poniżej wodopoju wypatrzyłam kozi ślad co wspinał się na górę kanionu. Było tam podejrzanie płasko i gładko, ale nie od razu odkryłam, że to kopalnia. Kilka bardzo głębokich szybów, resztki pozostawione przez górników, dawno temu. Postawiłam namiot i połaziłam po okolicy. Słońce pięknie zaszło nad pasmem gór poszarpanych jak bywa tylko w Arizonie. I pięknie wzeszło, przeciągając ciepłym różem po wzgórzach, przez które tutaj przyszłam. Liczyłam, że o świcie (lub o zmroku) uda mi się wypatrzeć lokalne kozy (z nazwy owce- bighorn ships, z wyglądu przypominają muflony). Siedziałam na skale z widokiem na źródło, tam gdzie widziałam wcześniej odciski racic, ale zwierzęta nie przyszły.

Słońce już zajrzało do kanionu, kiedy zeszłam w gąszcz kwitnących żółto i czerwono krzewów, pomiędzy łany łubinu i „pustynne stokrotki”, które znałam już z zeszłego roku. Myślałam, że trafię znów na wodę, ale strumień był suchy, a w jedynej kałuży, co uchowała się w skałach ktoś zrobił kupę- być może oznaczało to rezerwację. Wszędzie widziałam ślady zwierząt, odciski stóp i odchody, i podejrzewałam, że mnie obserwują, ale nie widziałam ich i nie słyszałam. Nie bały się mnie tylko ptaki.

Po południu niespodziewanie zobaczyłam jedyny na tej trasie kopczyk, znaczył wyjście z kanionu. Pustynia ponad nim była płaska i łysa, prawie bez roślinności. Szybko zobaczyłam ślad kół. Niedaleko już stamtąd było do drogi.

Usiadłam przy niej z myślą, że ktoś podjedzie i jak na zamówienie pojawił się mężczyzna w pickupie. Zajmował się monitorowaniem rurociągu zakopanego pod Pipeline Road. Wytłumaczył mi wszystko dokładnie, ale niewiele z tego zrozumiałam. Patrzyłam tylko jak polewa grunt mętną wodą i przykłada do niego przyrząd z miernikiem.

Kiedy skończył podszedł pogadać. I to była najbardziej konkretna osoba jaką spotkałam. „Ile masz wody? Proszę weź dwie butelki, jaką masz mapę? Nie masz ? Idź do Palm Canyon, prosto na południe wzdłuż tych gór, po drodze trafisz na źródło, widzisz wiatrak? Nie widzisz? Zobaczysz jak będziesz bliżej. Na jakiej jesteś diecie, bo ja bez cukru. Bez glutenu? To proszę weź orzechy i suszone owoce. Ktoś wie gdzie jesteś? Podaj telefon do córki, jak stąd wyjadę i złapię sieć, to zadzwonię.

I tak rzeczywiście zrobił. Odchodząc patrzyłam jak osiada wzniesiony przez jego samochód kurz i gniotłam w kieszonce wizytówkę z adresem i telefonem- na wypadek gdybym gdzieś utknęła.

Share
Translate »