Korsyka 23 cz1 Livorno-Bonifacio

Znacie takie uczucie? Jest czas, który można zagospodarować dowolnie, mnóstwo kierunków, w które można (by) pojechać, polecieć.  Niby ideał, niby na coś takiego czekało się przez całe życie, a jednak gdzieś poza zasięgiem woli rośnie pytanie: po co? Dlaczego? Dla kogo?

Uczucia nie są zero-jedynkowe, nie są jednoznaczne, trudno o zadowalający kompromis, a uproszczenia zwykle są kłopotliwe. Bo skoro tylko dla siebie (a nie dla popisu czy na pokaz), skoro po to żeby poczuć, że żyję (i uwolnić się od cywilizacyjnych trucizn, co drażnią mi żołądek i swędzą wysypką) to szkoda  zostawiać ciężki węglowy ślad, zajmować miejsce tam, gdzie i tak jest tłok, wydawać pieniądze, które trzeba będzie potem zarobić (i znów przy tym zużyć surowce, energię, zostawić zanieczyszczenia). Przecież mi tak niewiele potrzeba, znam siebie, przez lata kupowałam najtańszy bilet w góry i zawsze byłam zadowolona. Wystarczy żeby było pusto, bez ludzi, wystarczy możliwość biwakowania (nawet jeśli bywa zabronione). Powtarzam to.  Trochę w tym  zabawy, jak w loterii lub grze w ruletkę. Sądziłam, że pewnie wyląduję w Tuluzie, ale trafiam do Pizy. To niezłe miejsce, z tym że nadal zostaje wybór. Alpy Nadmorskie (można by tam podjechać pociągiem, ale w maju/czerwcu bardzo tam pada), Apeniny- tam z kolei wiosną aż się roi od kleszczy, mąż złapał kiedyś dwadzieścia kilka w jeden dzień podchodząc do kanionu, Sardynia (z tym, że może już być za gorąco) i Korsyka, gdzie byłam już tyle razy.  Bez żalu odrzucam wyższe partie Alp, bo nie chcę nosić raków i czekana.

Samolot z Berlina przylatuje do Pizy wieczorem, z lotniska do Livorno jedzie się 20 minut. Już kiedyś próbowałam zdążyć na nocny prom (i nie wyszło), ale znów próbuję i wynik jest taki sam. Utykam w centrum sporego miasta tuż przed północą i bez rezerwacji noclegu. W jednym z zapchanych hoteli proponują mi nieco tańszy pokój- w zasadzie malutkie mieszkanie, w zaułku cichej uliczki. Zasypiam nadal z dylematem, która z wysp?

I budzę zbyt późno żeby zdążyć na poranne promy, a trzeba jeszcze kupić gaz na dalekim przedmieściu w centrum handlowym, idę tam pieszo i tak ucieka mi kolejna możliwość- Bastia. Teraz najbliższy jest nocny rejs do Golfe d’Arancio, wyjątkowo ekonomiczny, bo za jedyne 18 euro (dla piechura). Uznaję, że widać Los tak chce i beztrosko włóczę się przez całe popołudnie po dzielnicy o nazwie Wenecja, podzielonej siateczką kanałów.  Dobrze jest tak się nigdzie nie śpieszyć. Zjadam lody z czarnego bzu na wspaniałych kraciastych tarasach (bardzo je lubię), obserwuję paradę przebierańców i popisy tancerki zawieszonej na holowanym przez motorówki balonie. Trwają przygotowania do festiwalu, Nowy Fort jest zamknięty, miasto pełne turystów, wysprzątane, relaksujące, kolorowe. Powietrze chłodzi wietrzyk od morza. W Fortezza Vecchia działa cichutka kawiarenka i można łazić po zakamarkach starych murów. Prom jest ogromny, ale pusty, pieszo jest tylko kilka osób. Chyba przez przeoczenie nie zamknięto górnego piętra restauracji, więc wysypiam się wspaniale na kanapie.

Poranek mętny, pada drobny deszczyk Korsyka tonie we mgle Sardynia jest blada i szara, autobus co miał mnie zabrać z portu nie przyjeżdża, więc ustawiam się na wilgotnym poboczu. Dobry człowiek (co pracuje na promie) podrzuca mnie kilometr dalej na rozdroże i znów zostawiając decyzję Losowi, wybieram mniej uczęszczaną z szos. Nic nie jedzie. Myślę już, że utknęłam na dobre, ale przyjżdża Collin.

Dziwnie siedzieć na miejscu kierowcy bez kierownicy,  ciekawie rozmawiać w znanym języku. Szczupły, siwy, jest wydawcą żeglarskiej gazety. Mówi że stanął bo zaintrygowała go moja peleryna, ogromna, jaskrawo pomarańczowa, myślał, że mam na sobie łódź. Zatrzymujemy się w każdej drogiej przystani. Opowiada mi o największych, najdroższych jachtach, też tych odebranych rosyjskim oligarchom, o ich kapitanach, zwyczajach, towarzystwie gdzie bywali królowie. I o koronacji, na którą był zaproszony (wygrał w loterii), a nie pojechał, bo nie chciało mu się wracać z Sardynii. Odwozi mnie do Santa Teresa de Gallura na przystań tuż przed odpłynięciem promu do Bonifacio. I tak sama podejmuje się ostatnia decyzja. Z Santa Teresa mogłam też ruszyć Sentiero Italia na południe i pewnie nawet kiedyś to zrobię, ale raczej w marcu niż w maju. Zerkam w Internet, prognoza pogody sugeruje, że na Korsyce będzie słonecznie i chłodno, ale nic na to nie wskazuje. Pada. Deszcz zalewa ławeczki na pokładzie i wypłasza nas wszystkich do wnętrza. Kawa smakuje (i kosztuje) jak we Włoszech, więc sączę ją skulona pod okapem, aż wygoni mnie dym z e-papierosa.

Nieliczni turyści wyskakują na pokład (pomimo deszczu) kiedy znów pojawia się ląd. Wspaniałe białe wapienne klify wydają się zgaszone i blade. Prom wpływa głęboko w zatokę. Miasto jest śliskie wilgotne, uliczki puste. Mam czas. Łażę, zaglądam na cmentarz, snuję się wśród grobów, które nie przypominają niczego co wcześniej widziałam. Każda rodzina ma tu osobną kapliczkę i aż dziw, że mapy.cz nie zaznaczyły ich jako setki turystycznych schronów…

Pod wieczór lekko się przeciera, więc ruszam na Capo Pertusato- południowy kraniec Korsyki z planem żeby tam zabiwakować.

Share

Korsyka, cała bez wychodzenia na asfalt.

Taki był plan. Nie wymyśliłam konkretnej trasy. Ustaliłam tylko początek i koniec. Cypel Pertusatu- na południu i Cap Corse na północy- dwa geograficznie skrajne punkty Korsyki. Zależało mi żeby nie powtarzać znanych już tras i żeby nie wędrować asfaltem. Nie dłużej niż 5 km- ustaliłam, bo są przecież miasteczka, warte zajrzenia, a w nich utwardzone drogi. I to mi się w zasadzie udało, poza jednym miejscem, zaraz na początku. Później już tylko raz zbliżyłam się do 5 km, pozostałe kontakty z szosami ograniczały się do kilkuset metrów. Nie wiem ile dokładnie przeszłam, części ścieżek nie ma na mapy.cz. 600, może 700km. Cały miesiąc. Opiszę trasę jak zwykle, znalazłam fragmenty warte powtórzenia, ale zajmie mi to trochę czasu. Jestem babcią, od jutra spodziewam się wnuków, zdążyłam tylko przejrzeć zdjęcia z aparatu i z telefonu. Martwiłam się, że nic nie wyszło i tym razem miałam obiektywne powody. Maj był mokry, padało codziennie, też w nocy, raz nalało mi się do namiotu i choć ładowarka nie miała bezpośredniego kontaktu z wodą, zawilgociła się i przestała działać. Miałam dwie baterie do canona naładowane każda do połowy. Początkowo myślałam, że uda mi się naprawić lub kupić ładowarkę, ale Korsyka jest specyficzna i nie wyszło. Fotografowałam oszczędnie, czym później tym częściej telefonem. Nigdy wcześniej tego nie robiłam, ale teraz, w relacji wrzucę też trochę telefonicznych zdjęć, nie powiększajcie ich. Z daleka wydają się ciekawe, detale są sieczką z pikseli.

Było mi żal, fotografowanie jest dla mnie ważne, aparat ciężki i bolą mnie od niego plecy. Pomimo tego być może w tym przykrym zdarzeniu był sens. Nauczyłam się nosić lustrzankę w plecaku (nie w torbie na brzuchu, od której od listopada nie mogę pozbyć się bólu kręgosłupa), nauczyłam się używać aparatu w telefonie, patrzeć w ekran nie w wizjer. Być może to wykorzystam, może czas pomyśleć o czymś lżejszym. Przez lata nagromadziłam tysiące zdjęć. Niewiele z nich udało się wydrukować. Teraz idąc przez wspaniałe krajobrazy potrafiłam czuć radość z samego patrzenia, z wyobrażania sobie, że fotografuję, wybieram kadr. Pewnie kiedyś zabraknie mi tych niewykonanych ujęć. Znikną z pamięci tak jak zwietrzeją wspomnienia zapachów- wilgotnej ściółki, młodych liści olch, ptasie trele, które usypiały mnie co wieczór i budziły rano. Dotyk skał i powykręcanych korzeni, wyczuwalny przez cienkie podeszwy butów, uderzenia ciężkich ciepłych kropel, od których zaczynała się każda burza. Być może gdyby wszystko dało się zatrzymać, nie umiałabym cieszyć się chwilą. Póki trwa.

Najlepsze zdjęcia z aparatu. Ciąg dalszy nastąpi za chwilę :)

I najlepsze zdjęcia z telefonu. Nie mogłam się oprzeć i też postanowiłam je Wam pokazać. Poddałam je delikatnej obróbce (piony, kontrast, kolory- oryginalne były zbyt jaskrawe, zwłaszcza zieleń i błękit). Mój telefon chyba nie robi RAWów, z jpg nie wiele się da uzyskać, tak czy siak cieszę się z tego, że miałam cokolwiek, co mogło zastąpić aparat, przez kaprys losu pozbawiony naładowanych baterii. Być może to jakiś pomysł na przyszłość… sama nie wiem.

Share
Translate »