Góry Pontyjskie i Mały Kaukaz cz9

Rano niebo jest prawie czyste, błoto zmarznięte na kość. Co jakiś czas ociera się o nas cienka chmura, ale z biegiem dnia jest tych obłoczków coraz mniej i mniej. Wczoraj idąc we mgle mieliśmy dylemat- skręcić na wschód na przejście nad jeziorem Aktas Golu i zostać jeszcze kilka dni w Turcji czy pójść na północ i przekroczyć granicę w Posof. Najprościej byłoby iść na północny wschód do pasma gór, którym prowadzi granica, a potem beztrosko tymi górami, tak jak biegną- na południowy wschód. Ale to nie Europa… Wielokrotnie w ciągu ostatnich tygodni zastanawialiśmy się gdzie jest granica Europy, co powoduje, że możemy zaliczyć do niej jakiś kraj lub go z niej zdecydowanie wyrzucić. Ludzie, których spotykaliśmy wyglądali jak my. Biali, opaleni jak to na południu, życzliwi (jak nie u nas, ale czy ktokolwiek mógłby wykluczyć kogoś za życzliwość?). Drogi, infrastruktura… niewiele z tego widzieliśmy z gór. Turcja z jej czystymi, zadbanymi wsiami i wspaniałym niezniszczonym przez przemysł, w wielu miejscach chronionym krajobrazem wydawała nam się jednocześnie europejska i jednak trochę nie nasza, choć nie obca. Po incydencie z wystrzałem, ataku psów ta inność zwyciężyła i poczułam, że tęsknię za Gruzją. Że skoro nie mogę jak w Europie iść granicą i muszę wybrać turecką lub gruzińską stronę gór wolę ten bardziej nasz, już trochę oswojony świat. Jose nie zaprotestował. Uzbroił się w sękaty kij (na psy) i ruszyliśmy w kierunku Posof.

Ślad drogi blednie do odcisku kół. Wulkan dymi resztkami obłoczków. Mróz szczypie i znika w jednej chwili kiedy wychodzimy z cienia gór. Jest prawie płasko, łagodne pagórki mają w sobie tą tak trudną do opisania równowagę, jak w Laponii, jak na Islandii. Nie mam dobrej mapy, nie widzimy przed sobą ścieżek, ale możemy iść gdziekolwiek zechcemy i ta beztroska radość z wędrowania trwa aż do pierwszego kanionu. Jest stromo, szukamy zygzaków, obsuwamy się po trawach i jagodach. Pluszczemy w rzeczce, ostrożnie skręcamy w koryto dopływu i wędrujemy nim lub ponad nim aż do bagna, z którego wypływa potok.

Wyżej jaskrawe płaty zieleni, kupy gnoju, miejsca po obozach pasterzy, ślady opon wydają się świeże, ale nie ma już ludzi i krów. Pusta jest też piękna letnia wieś za przełęczą. Musi być bardzo stara. Początkowo myślimy, że opuszczona. Domy są zbudowane z kamieni i ziemi, z dachami z traw. Linia energetyczna, a raczej jej resztki chybotliwe drewniane słupy pamięta pewnie lata 50-te. Nie ma ani jednego śmiecia, ale jest ślad kół, i niżej jeden nowszy, większy dom. W dolinę opada jezdna droga. Schodzimy w szaleństwo jesiennych kolorów, tak dziwne po łagodnej monotonii płaskowyżu. Lasy jarzą się żółcią i pomarańczem, łąki zielenią, czym niżej tym cieplej, tym więcej stad. Kanion poszerza się i widzimy dwie wielkie wsie. Są brzydkie, chaotyczne, gnój zmieszany z błotem pozalewał drogi (niedawno ułożone z betonowego bruku), domy są ściśnięte, ruiny dotykają niedokończonych budów, gołej cegły i blach. Na poboczach przewracają się śmieci. Plastiki, butelki, stare wiadra, odpadki z kuchni rozgrzebane przez wolno biegające kury. Nie możemy uwierzyć, że to ta sama Turcja, przez którą wędrowaliśmy od dwóch tygodni.

Kolejna wieś wygląda jeszcze gorzej. Skarpa, nad rzeką jest wysypiskiem. Meczet zasłoniły stogi słomy, bruk krowie placki i bobki. Po płotach snują się porwane folie, pod nogami walają butelki. Nie dojdziemy do końca kiedy zatrzyma się przy nas samochód. Mundurowi proszą o dokumenty. Młodzi chłopcy, nie wiemy policja czy wojsko. Ktoś musiał nas dramatycznie opisać (pewnie zawiadomiono ich, że idą obcy…) bo przyglądając się na przemian nam i paszportom usiłują nie popękać ze śmiechu. -Wszystko w porządku?-pytam- Czemu nas sprawdźcie?- Rutynowo, to strefa przygraniczna -sili się na powagę kierowca i swobodnym angielskim życzy dobrej drogi i odjeżdża.

Szutrówka, którą dotąd szliśmy zmienia się w asfalt. Udaje nam się z niego zejść w stronę rzeki i długo, z 10 kilometrów idziemy lasem po bardzo stromym zboczu ponad doliną. Słońce dosłownie leje się z nieba, jesienne kolory wprawiają w zachwyt. Przy elektrowni (szczytowo pompowej) nasza droga opada do doliny większej rzeki i znów utykamy na asfalcie. Jest sucho, buro, zbyt gorąco. Już nie widać „naszych” ośnieżonych gór. Nawierzchnia jest twarda, bolą mnie stopy. I zatrzymuje się przy nas ciężarówka. Młody kierowca i starszy pan, obaj w jaskrawych kamizelkach i rękawiczkach. -Idziecie do Gruzji?- dopytuje chłopak. Jose potwierdza.- Chcecie tam dotrzeć już dzisiaj wieczorem?-I Jose znów kiwa głową. -To wskakujcie!- mówią, choć w szoferce prawie nie ma miejsca. Tłoczymy się jedno na drugim przywaleni plecakami. Spoceni od upału i szybkiego marszu. Kierowca włącza koguta. Jedziemy na sygnale! I już po kilku minutach stajemy z piskiem opon na dużym rozjeżdżonym parkingu. -Biegnijcie -pośpiesza chłopak. -No tam!- pokazuje rozbawiony, bo zamieramy nie rozumiejąc. Spod stacji benzynowej rusza busik. -Ostatni dzisiaj do granicy- krzyczy kierowca po niemiecku. Ciężarówka zawraca i dopiero wtedy orientuję się, że to była śmieciarka. Jechaliśmy śmieciarką na sygnale!

Busik staje więc się do niego gramolimy. Posof, w którym miałam się zamiar zatrzymać znika nam z oczu. Po lewej las po prawej pasmo wysokich gór. -Piękne- mówię.-Ale już w Gruzji- odpowiada po niemiecku kierowca- Tyle tu ludzi przyjeżdża, pełno turystów, a zostają tylko na jeden dzień i zaraz jadą do Gruzji.

Szosa jest kręta, zapchana ciężarówkami. Przed przejściem granicznym ciągnie się korek. Kolejka zastawiła jeden pas i kiedy kierowca na siłę przeciska się pod prąd drugim cieszymy się, że tędy nie idziemy. W tych spalinach, klaksonach, bez pobocza.

Turecka kontrola jest szybka i miła, młody chłopak życzy nam wszystkiego dobrego po angielsku. Przechodząc ładnym czystym korytarzem (jak na lotnisku) myślę, że może by wejść na wszelki wypadek do toalety, ale mijam ją i kilka ładnych sklepów, mijam drzwi, przechodzimy pas ziemi niczyjej. Zapada zmrok, mam wrażenie, że wracam. Może nie do domu, ale do znanego, oswojonego świata. Kobiety są z gołymi głowami, dziewczyny w dżinsach. Wymieniam kilka angielskich słów z uprzejmym chłopakiem z ochrony i trafiam na zamknięte szklane drzwi. Pas dla pieszych jest nieczynny. Ustawiamy się w kolejce dla samochodów. Po 40 minutach nie ruszamy ani o milimetr. W okienku siedzi zaspana pańcia. Na rzęsach ma tonę błękitnego tuszu, paznokcie długie jak ptasie szpony i też wymalowane na niebiesko. Patrzę jak przepuszcza kolejno ubranych w robocze stroje mężczyzn z plakietkami (myślę że może tu gdzieś pracują, mają fory), kierowcę, co wysiadł z samochodu z dzieckiem (no w porządku, dziecko to dziecko, choć chyba nie trzeba było go budzić). Liczę, że kobieta może w końcu zajmie się nami, ale podjeżdżają kolejne samochody i znów są pierwsi, a my czekamy. -Czy może nas pani wreszcie puścić?- nie wytrzymuję kiedy wyprzedza mnie młody mężczyzna, z rejestracji wynika, że Gruzin – czy on jest lepszy, bo nie chodzi pieszo, czy może dlatego, że to mężczyzna?- Pańcia nieruchomieje, Jose zamiera (wietrząc problemy)- Zmarzłam, padam z nóg, muszę do toalety- wymieniam niepodważalne argumenty, po angielsku i dla pewności po rosyjsku -Mdlą mnie spaliny- dodaję z rozpędu- czy mam tu rozstawić namiot na noc?-.Jose patrzy na mnie wymownie, uczucie, że wróciłam, że to mój świat przesłania fala rozczarowania.

Ruszamy, szosa jest czarna jak noc. Za górką na horyzoncie pojawia się światło stacji benzynowej. Oddychamy z ulgą. Jest ciepło, jest czysta łazienka, gdybyśmy przyszli wcześniej byłby też wspaniały bar. Teraz tylko (darmowa) herbata. Jest też kantor i sklepik z kartami do internetu. Dobrze, bo turecka sieć już tu nie sięga. Można by przeczekać noc na krzesełkach, ale jestem na to zbyt zmęczona. W nagrzanym dusznym wnętrzu jest mi niedobrze. Ktoś radzi żeby rozstawić namiot na parkingu. Za budką strażników jest ponoć dobre miejsce. Kupa piachu. Rozgarniam nogą, w sumie to miękkie i płaskie wejdą szpilki… Jose patrzy z obrzydzeniem. I protestuje kiedy najbliższy zakręcający na parking tir zaczepia tylnymi kołami naczepy o nasz piach i o centymetry mija miejsce gdzie chciałam spać. Ruszamy szosą w kierunku kolejnego światełka, najbliższej wsi. Noc jest czarna jak smoła, niebo gwiaździste, lekki mróz. Szosa opada zakolami, nie wiem co jest na poboczach, przez myśl przebiegają mi stada wilków, którymi nas straszyli panowie z budki.

Zatrzymuje nas patrol pograniczników. Sprawdzają dokumenty, wysłuchują historii o kupie piachu i jak to w Gruzji natychmiast przystępują do udzielania pomocy. Uzbrojeni w długie latarki prowadzą nas przez trawy po czymś co mogło być kiedyś polną drogą do ruiny domku obstawionej ulami. – Nic się nie bójcie- mówią -my tu będziemy patrolować do rana, nikt was nie ruszy.

Kolejny patrol zatrzymuje nas tuż po świcie kiedy wierząc mapie.cz staramy się ominąć asfalt zarośniętym mostkiem, być może postawionym dla dzikich zwierząt. Pogranicznik drapie się po głowie, zakłopotany przechodzi na rosyjski, dzwoni do szefa i wypuszcza nas z wyraźnym żalem kiedy ten zgadza się żebyśmy nie wędrowali drogami.

We wsi jest sklep. Sprzedawczyni robi nam herbatę. Pozwala zjeść to co kupiliśmy przy stoliku. Robię zapas płatków owsianych (nie widziałam już od dwóch tygodni) i czuję się w jak w domu, jak u siebie. -No i jak teraz z tą Europą?- pyta Jose. Drogą za zakratowanym oknem wędruje stado krów, pachnie świeża dostawa pieczywa.

Share

Góry Pontyjskie cz8

Ranek jest mglisty, widoczność marna, ale droga, której nie zauważyliśmy wieczorem, bliska, a drogi, wiadomo prowadzą do ludzi, ta pewnie do zgubionej wczoraj wsi. Wieje w twarz więc kulimy się pod kapturami, staramy nie wystawiać dłoni i nie zwalniać, bo byśmy zmarzli. Temperatura musi być bliska zeru, czasem pada rzadki podobny do gradu śnieg. Wieś wynurza się z mleka tylko na moment. Jest ogromna rozrzucona luźno po halach. I opuszczona. Jedyny samochód budzi nasz wielki entuzjazm, skręcamy nawet nie rozmawiając, automatycznie bo wydaje nam się to oczywiste. Pasterzy jest dwóch, obaj skuleni w kapturach jak my. Starszy, brodaty niesie panele solarne. Na nasz widok nawet nie zwalnia, na jego twarzy maluje się zdziwienie- czego tu? Śnieg gęstnieje, owce są mokre, błoto bezdenne, wiatr szarpie pelerynami. Przez moment stoimy zdezorientowani i chcąc nie chcąc wracamy na drogę. W kolejnych zabudowaniach jest źródło. Zrzucamy pod okapem plecaki licząc, że tu porządnie zjemy (rano i wieczorem nie było jak), ale woda jest już odłączona, kran suchy. Jose kręci się wokół i znajduje półpełny baniak. Zanim zjemy zdążymy porządnie zmarznąć i już nam się nie uda rozgrzać. Czym wyżej tym ciemniej i mętniej. Mijamy kolejną wieś, meczet jest zamknięty i nie ma w nim nawet okapu. Droga rozdziela się. Ta na wprost za kilkanaście kilometrów powinna przeciąć wysoką przełęcz z szosą do Ardahan. Drugiej nie mamy na mapie, ale opada i choć to nie po drodze schodzimy, bo mamy już dość. Jesteśmy przemoczeni, nie mamy czystej wody i szans żeby ją gdziekolwiek znaleźć czy dostać. To suche góry. Wodę do wsi doprowadzają kanały i już jest na nie za późno, są odłączone.

Szutrówką płyną potoki błota. Pierwszy widok pojawia się dopiero kiedy zejdziemy pod chmurę. Na linii lasu widzimy dużą wieś. Początkowo ciągnie nas tam, marzy nam się jakiś gościnny dom, herbata, ogień. Pierwszy człowiek na jakiego trafiamy to starszy pasterz w ociekającym plastikowym namiocie. Nasza obecność go dziwi, pomimo tego zamieniamy kilka słów. Pokazuje nam gdzie znaleźć wodę. Uznajemy, że to wystarczy i zamiast do wsi (i asfaltowej drogi) skręcamy w las i owczymi ścieżkami, czasem po koszmarnych chaszczach godzinami przebijamy się zboczem płaskowyżu, który nas nie chciał. Zatrzymuje nas rzeka i choć znajdziemy miejsce gdzie udaje się ją bezpiecznie przejść po jej drogiej stronie jest tylko ścieżka w dół. Z żalem patrzę na zbocza obcięte mętnymi chmurami. Na wspaniały jaskrawo przebarwiony las, pomarańczowe jarzębiny, złote brzózki. Trawy po pas. Po kilkunastu kilometrach w deszczu (i gęstych krzakach) jesteśmy przemoczeni do cna i uznajemy, że lepiej będzie zejść.

Za wsią ciągnie się piaszczysta droga, od przełączki na której stoi samotny dom szutrowy trakt. Przestaje padać, a kiedy stajemy żeby zdjąć część zewnętrznych warstw (żeby to co pod spodem trochę wyschło) zatrzymuje się koło nas samochód. Jeden z mężczyzn mówi po niemiecku. Proszę żeby nas podrzucił do szosy, wypatrzyłam na niej stację benzynową. Musimy naładować telefony. Mężczyźni odwożą nas na drogę. Na stacji jest gorąca kawa i sklepik, jest wspaniała czysta toaleta z ciepłą wodą, nawet romantyczna altanka gdzie akurat schowała się krowa. Spędzamy tam ze dwie godziny i najedzeni, z naładowanymi telefonami ruszamy dalej. Niestety szosą, z której aż do nocy nie uda nam się zejść, kawałek udaje się podjechać. Niedaleko, może z 5 kilometrów, ale akurat na nich był bar i żal mi, że nas ominęło ciepłe jedzenie, przez cały czas lekko mnie mdli i nie umiem nic na to poradzić. Droga wspina się na wysoką przełęcz, do której nie udało nam się dotrzeć górami. Po drodze jest mały park narodowy Karagol Sahara Milli Park. To las, gęsty dziki na stromych, skalistych zboczach. Szosa jest tam kręta i wąska, a jedzie sporo ciężarówek. Na rozstajach stoi drewniany hotelik, jest już ciemno, wszystko wokół ocieka, my też, więc skręcamy z nadzieją. Jest wolny pokój! Sprawiedliwie dzielimy między siebie kaloryfery i schodzimy do restauracji na kolację. To ładne wnętrze, obwieszone kryształowymi żyrandolami, z mnóstwem okien wychodzących na dziki las. Potrawy wyłącznie mięsne, na pytanie (moje) czy jest coś wegetariańskiego kelner odpowiada z dumą, że tak, jest kurczak!

Dobrze zjeść ciepłą kolację, wziąć prysznic. Deszcz stuka w blaszany dach przez całą noc, na śniadaniu jesteśmy sami, i mamy wrażenie że wszyscy śpią, a wpółprzytomny mężczyzna w recepcji wstał tylko dla nas. To nie zmienia faktu, że jedzenie jest pyszne, podobnie jak to wieczorem i nie żal nam, że musieliśmy na nie trochę poczekać.

Pada, we mgle widać tylko najbliższe drzewa, szosa lśni i w niedzielny poranek jest pusta, bez ciężarówek. Zabiera nas pierwszy przejeżdżający samochód. Wysiadamy na przełęczy. Gdybyśmy tak nie zmarzli wczoraj dotarlibyśmy tu na długo przed nocą i pewnie nawet by nam nie przyszło do głowy, że można stąd złapać stopa do hotelu.

Wieś na przełęczy jest już opuszczona na zimę, choć wyżej mijamy pasterza ze stadem owiec. Przez kilka godzin idziemy po trawach, bez drogi. Po południu na moment pojawia się daleki widok, ze skraju płaskowyżu (którym jak się okazało idziemy) majaczy daleki Ardahan. Potem przeciera się jeszcze kilka razy, raz wynurza się grupka domów w kanionie, raz długie łagodne trawiaste zbocze. Wędrujemy polnymi drogami, ścieżkami, czasem na przełaj. Udaje nam się znaleźć wodę, wycieka z podmokłego zbocza. Siadamy tam na chwilę żeby zjeść. Marudzę, że bol mnie brzuch, że biegunka i Jose rekwiruje cały chleb.- jak go nie jesz, to cię nic nie boli, wracamy do twojej bezglutenowej diety- ustala, a ja nie protestuję. Żal mi, przyjemnie było być normalnym jak inni, ale już chyba dłużej nie dam rady.

Za bagnem droga zaczyna lekko opadać. Idziemy szybko żeby się rozgrzać po postoju i zwalniamy, bo we mgle są domy. Nie widzimy czy daleko czy blisko, to tylko cienie. -Popatrz- wskazuję. Jose odwraca się i pada strzał. Po chwili drugi. Z mgły wybiegają dwa wściekłe psy. Mamy czas tylko ustawić się do siebie plecami. Ja tłukę kijami, Jose podnosi z ziemi kamienie i rzuca. Wirujemy tak jak zębate psyki. Krzyczę. Długo nikt nie odpowiada aż z chmury wynurza się młody mężczyzna i z trudem odciąga od nas zwierzęta. Przeprasza. Strzelił, bo myślał, że idą niedźwiedzie. Nasze plecaki nakrywają ciemne peleryny, widoczność jest mizerna, możliwe że rzeczywiście wyglądamy jak miśki, ale przecież nas o mało nie zabił…

Od wrzasku prawie straciłam głos. Przytakuję, kiedy nas zaprasza na herbatę. Psy teraz spokojne idą z nami. Wieś jest duża i już opuszczona na zimę. Domek naszego pasterza malutki, z surowych desek. Próg wysoki, drzwi niskie, że musimy się schylić. We wnętrzu rozżarzony piec, wystarczy dorzucić żeby buchnął ogień. Herbata jest gorąca i mocna. Chłopak dzwoni gdzieś ostrzec, że idziemy, żeby nikt kolejny się nie pomylił.

Odprowadza nas nad urwisko i pokazuje jak zejść. Nad wulkanem o regularnej stożkowej sylwetce rwie się potężny wał chmur. U stóp góry leży kolejna wieś. Za nami na stoku porusza się blada plama stada, to pewnie jego pilnowały psy. Kiedy się odwracam kolejny raz owce już utonęły we mgle. Ale przed nami jest coraz jaśniej. Szpiczasty szczyt odrywa kolejne płaty chmur, kłębią się na jego wierzchołku jakby walczyły, a szeroka dolina u stóp góry odsłania się coraz bardziej i bardziej.

Temperatura spada. Mijamy opuszczone domy postawione niechlujnie z betonu na ruinach zabudowy z kamieni. Starych domostw nikt nie rozebrał, nie wykorzystał ponownie surowca. Osiadły rozsypały się w zakola i kupki (jak obumarłe kolonie grzybów), obrosły pomarańczowymi porostami, pootaczały je kręte owcze ścieżynki w gęstych trawskach. Mam wrażenie, że zostały zignorowane, strącone w niebyt, niewarte nawet tego żeby je sprzątnąć i zrobić przejście. Odruchowo szukam na nich jakiegoś znaku, może zostały po Gruzinach czy Ormianach? Nic nie znajduję.

Za rzeką ciągnie się kolejna wieś. Tu domki są kolorowe, otynkowane. Też puste, ale kiedy podejdziemy bliżej walecznej góry, co nam wydarła z nieba dobrą pagodę z jednej z chatek wynurzy się staruszek w kaszkiecie i zamacha. To dość daleko i zanim dojdziemy zdąży się zniecierpliwić i podejdzie do Jose.

Prowadzi nas w bok, za drzwiami w malutkim niemalowanym pomieszczeniu siedzą przy piecu czterej mężczyźni. Na górce pasą się ich konie. Zdejmujemy plecaki na dworze, schylamy się w progu. Jak wszędzie. Herbata, poczęstunek, życzliwa rozmowa na migi. Jose daje się poklepywać po plecach, odwzajemnia uściski dłoni i śmiech. Ja padam. Za dużo było wrażeń tego dnia. Nie mam siły na niedomyte talerze, na potrawy jedzone z jednej miski, chleb rwany na blacie nigdy nie mytego stołu dłońmi, które nie pamiętają już mydła. Na samą myśl o jedzeniu tu mdli mnie. Męczy mnie kurtuazyjna rozmowa. – Nie ona nie zje z nami- tłumaczy na migi Jose- czymś się struła, musi sobie ugotować ryż-. Posłusznie wyciągam garnuszek i ustawiam obok innych na piecu. Ryż ze sklepu w Ardanuc jest dziwnie lepki, wewnątrz niedogotowany. Trudno go zjeść.

Przed zmrokiem panowie zaganiają konie do jednej z zagród. Po podwórku błąka się głodny pies. Oddamy mu rano zapas chleba. Już niepotrzebny.

Nocujemy w chatce jednego z mężczyzn. Wygląda jak pirenejska cabana, z pryczą, stołem i hakami do zawieszenia jedzenia. Gospodarz poszedł na noc do kolegów, nie wiemy czy z uprzejmości, czy bo tam huczy nagrzany piec. Niebo jest granatowe, gwiaździste. Błoto skute przez mróz.

Share
Translate »