Armenia pieszo cz22 Harzhis

Nasz biwak nie wyglądał atrakcyjnie wieczorem, ale rano okazał się pięknym miejscem. Dopóki byliśmy wysoko szliśmy we mgle, potem zeszliśmy pod chmury, w wilgoć wypełniającą dno kanionu. W deszczyk. Vorotan był tu małą rzeczką, wierzby moczyły korzenie w wodzie. Spadały ostatnie liście. Minęliśmy ruinę kołchozu, stado owiec. Od mostku ciągnęła się gruba rura częściowo zakopana w ziemi, skutecznie odcinająca drogę wszystkim dopływom, więc produkująca bezkresne błoto. Szliśmy za rurą, przed rurą, po rurze. Rzeka zbliżyła się do ściany kanionu, nawet nie było gdzie odejść. Piękne bazaltowe kolumny, do jakich pielgrzymują rzesze turystów na Islandii, tu były wszędzie. Odwiedzane pewnie tylko przez owce. Koło południa doszliśmy do budynków rezerwatu, wcześniej mieliśmy zamiar tam zejść, dojść do drogi, ale zaatakował nas pies. Unikając kontaktu ze zwierzem przetrawersowaliśmy ponad nim, skałami, potem drogą, pastwiskiem, po trawie wprost do Vorotanvank. Monastyru- twierdzy, z 11 wieku, ozdobionej nawet resztką malowideł, pustej, otwartej i bez ochrony.  Dobrze zachowanej, restaurowanej niedawno, w sowieckich czasach.

-How do you do!- zaskoczyło nas troje nastolatków. Siedzieliśmy na słońcu wśród chaczkarów z widokiem na kłębowisko chmur. -Hi, what is your name? – próbował konwersować Jose, ale dzieci tylko mówiły nie rozumiały nas. Odeszły po chwili znudzone. Ruszyliśmy drogą do wsi Vorotan, skąd jak nam się wydawało dałoby się dojść do Harzhis.

– Harzhis? A gdzie to właściwie jest!- krzyczy facet, który przed chwilkę proponował rozmowę po francusku. -Cicho, to tam za górą- uspokaja go duża kobieta po rosyjsku. -Kto, gdzie, po co, dlaczego-bombarduje nas odziany w skórę „Francuz”.  Odpowiadamy, tłumaczymy, nudzimy go. – Macie wodę?- tak, dziękuję- mówię automatycznie, a potem przypominam sobie, że nie mamy. Tylko wtedy już zamknie się brama, a bardzo drogi terenowy samochód zasłoni chmura rozpylonego błota.  Próbujemy znaleźć źródło wody mineralnej, ale odstrasza nas grzęzawisko. Woda, nie wiemy pitna czy może obrzydliwa jak ta, którą widzieliśmy wcześniej koło Gavar wylewa się z łąk, miesza z błotem i gnojem, spływa do rzeki. Wokół piętrzy się niedokończona ruina, jakieś niezrealizowane marzenie, łaźnie, może sanatorium. Dalej pastwisko, z którego wystają cmentarne płyty. Pewnie mają po kilka wieków, obrosły porostami i mchami, poprzekrzywiały się i pozapadały. Zanim zrobię zdjęcie przejdzie po nich stado owiec. Skręcimy jeszcze zobaczyć historyczny most i śledząc zawiłości nawigacji zaczniemy podchodzić na wysoki, ośnieżony szczyt. Nie wiem ile, może z sześćset metrów. Drogą, o wiele wyraźniejszą niż wynikało z mapy, suchą, pylistą z dalekim widokiem. Woda pojawi się naprawdę wysoko, popłynie kilkanaście metrów i wsiąknie w grunt. Wejdziemy w cień, nadciągnie chmura, na grani dopadnie nas silny wiatr.

Dzięki niemu przez moment zobaczymy góry. Tak krótko, że wydadzą nam się piękne. Potem długo, ponad godzinę nic. Chrzęst lodu, cmokanie błota, polna droga przechodząca w polną drogę. Pola zaorane dawno temu, sczerniałe rżyska, czasem krzak. Jaskrawa zieleń trawy na miedzach. Kotrats Caravanserai ma zarwany dach, tonie w błocie, ocieka. – Chodź stąd już bardzo blisko do drogi- pocieszam Jose, zmęczonego mgłą. Jak na zamówienie widzimy przejeżdżający samochód. Marzymy, że nas stąd ktoś zabierze, ale nikogo nie interesujemy, nikt nie staje. 5 kilometrów dłuży się, ciągnie jak glut. Nic nie widzimy, jesteśmy coraz bardziej mokrzy. Pierwsze pojawia się drzewo, już po zmierzchu, za nim jakiś dziwny słup. Podchodzę bliżej i znajduję pomnik. Mgła faluje, obelisk pojawia się i znika, zapamiętujemy, że chroni go płot.

Domy wydają się puste. Wysokie mury, stalowe bramy. Pod jedną płonie kontener na śmieci. Podchodzimy na ścianie jest napis. To sklep. Drzwi zamknięte, tylko numer telefonu. Sąsiednia brama jest uchylona, pukamy. W oświetlonym wnętrzu, dwie dziewczyny z niemowlętami, wystraszone, nie odwzajemniają pozdrowienia, ale chyba kogoś wołają. Po chwili już jesteśmy w sklepie. Jose wybiera ciastka, ja szukam czegoś do jedzenia. Proszę o wodę. – Gdzie chcecie nocować?- pyta sprzedawca- w namiocie. -Jak chcecie to ja wam dam miejsce-miejsce pod namiot? -pytam, bo nie zrozumiałam. -Nie, takie dobre miejsce we wnętrzu!. Przez moment mam ochotę podziękować (ach ta gościnność Ormian!), ale coś mnie ostrzega. -Za ile?- za 5000. Tłumaczę, Jose mówi że ok, spróbujmy. Idziemy błotem, potem po  schodach, po desce przerzuconej nad świeżym betonem w kierunku jakiegoś zagraconego strychu. Latarka sprzedawcy omiata łazienkę- O widzicie tu jest świetna toaleta!- Ratunku- patrzę na Jose. Jestem głodna więc od tego widoku mnie mdli. -Dziękujemy- mówi Jose i zawraca- zaczekajcie! nie podoba się, to mam inne miejsce. Chcemy uciec, ale nie wiemy jak. Dajemy się zaprowadzić do domu. Na podłodze odcedzają się sery, pachnie pomyjami stojącymi w wiadrach.-Mamo gdzie jest klucz do pokoju?- dziewczyny są miłe, niosą pościel, pokazują łazienkę. Kibel, to byłoby lepsze słowo. Kran, tylko z zimną wodą jest przekręcony do ściany drutem, woda leci przez cały czas. Płuczę ręce. Pokój nie ma okna, tylko szybę skierowaną do kuchni. Czujemy się jak w więzieniu, obserwowani przez cały czas. Słuchamy wrzasków. Jose patrzy na mnie z naganą, mogliśmy uciec… Nawet nie zdążymy rozpakować plecaków kiedy wpadnie rozsierdzony sklepikarz. – I nie myślcie sobie, że to za 5000! Tu to zapłacicie 10! -Słucham?-mówi uprzejmie Jose. -Słucham? powtarzam za nim po rosyjsku. -10000 za ten wspaniały pokój! – Do swidania– mówi Jose. Do swidania-powtarzam jak echo i wiążę buty. Przez chwilę towarzyszy nam cisza, potem wrzask. Lawirujemy pomiędzy pomyjami, nabieramy powietrza na dworze. uff…

Przez godzinę łaziliśmy po ciemnych ulicach szukając jakiegoś wyjścia. Błoto po kolana, mgła. Droga w stronę Tatevu opadła  w nicość, czuliśmy, że to skraj płaskowyżu, ale nie widzieliśmy dalej niż na krok. Pomnik…przypomniało nam się. Był na podwyższeniu, tam może być trochę suszej. Wróciliśmy, otworzyliśmy bramkę. Ziemia była zryta przez krety, miękka.

Przed północą obudziło mnie wycie. Donośne, długie, przerażające. -Wilk- powiedział Jose i zasnął. Potem odezwał się drugi zwierz, z drugiej strony. Teatralnie, aż przesadnie żałośnie. -Szakal?- pomyślałam i zaraz byłam pewna, że tak. Popis solistów zagłuszył donośny chór. Kilkanaście dobrze wytrenowanych głosów. Szakale wyły chyba aż do rana, płakały -jak nam powiedzieli Ormianie. W przerwach odpowiadały im psy.

Share

Armenia pieszo cz21-Sisian

Nie pada, lekko szeleści szron. Brniemy w trawach przez wał wulkanicznych skał, rumowisko. Jeszcze nie wzeszło słońce, ale już widać, że to piękny dzień. -100 metrów, na pewno nie więcej- tłumaczę się, bo wieczorem zgubiłam drogę. Znajdujemy, jest zaskakująco szeroka. Szutrowa, rażąco nowa. Zrozumiemy to za kilka kilometrów. Mija ósma i mija nas samochód. Staje, zawraca. Opada zaciemniona szyba. To ochrona. -Nie wolno tędy iść- Jak to? Podeszliśmy już kilkaset metrów, gdzie mamy wracać? Przecież nie pójdziemy szosą- Protestuję po angielsku i po rosyjsku. -Idziemy od 3 tygodni- mówi Jose -Jestem z Hiszpanii, Jose Antonio. Panowie w mundurach ściskają wyciągniętą rękę. Okazuje się, że jednak można przejść, ale nie wolno nam zbaczać z nowej drogi. -Tylko zrobimy wam zdjęcie- zawraca jeszcze jeden z panów. -Uśmiech- mówię do Jose, bo znów było po rosyjsku. – I bardzo proszę nie publikujcie tego na facebooku- ależ skąd zapewniają strażnicy- To dla szefa, żeby wiedział kto szedł-  Co tu jest?- próbuję się dowiedzieć, ale słyszę tylko, że to tajemnica. Idziemy. Mijamy jakieś instalacje. Rurociąg. Nie fotografuj, bo się ktoś przyczepi- radzi Jose.

Zaproszenie na herbatę brzmi jak rozkaz. W stróżówce jest upiornie ciepło. Pijemy, dosładzamy konfiturą z jeżyn. To kopalnia złota, nieczynna od początku roku. Kiedyś pracowało tu 2000 osób, teraz tylko ochrona. -Co się stało? -wypytuję. -Problemy ekologiczne, zagrożenie zatruciem pitnej wody. -Służyłem w Kosowie z Polakami- mówi dowódca. – I jak?- Dużo pili.

Poszliśmy potem dalej starym asfaltem, przez suche stoki, aż do szosy wspinającej się na Vorotan Pass. Z wysokiego płaskowyżu wylewały się przerażające chmurska. Wiatr wduszał je w korytarz wciśnięty pomiędzy Górski Karabach i Azerbejdżan, szeroki tylko na 20 km. Strażnicy radzili żeby dalej nie iść. To samo słyszeliśmy od nauczyciela z Karmashen, panów z hotelu w Hermon… Nie było tu innego przejścia niż szosą, w górach po obu stronach doliny leżał śnieg.  Pomimo tego podeszliśmy prawie pod przełęcz. Wąską, pokręconą górską drogą pełną samochodów i ciężarówek.  Zatrzymaliśmy się na chwilkę widząc śmieciarkę, nowość więc chciałam ją sfotografować. Dwóch mężczyzn zbierało śmieci z pobocza. Torby foliowe, papiery tańczyły w podmuchach wiatru. Uciekały z rąk. Mężczyźni je łapali, gonili. Kiedy do siebie machaliśmy zatrzymała się furgonetka. -Gdzie was zawieść ? – 30 kilometrów, do skrętu na Szaki- powiedziałam i nasze plecaki wylądowały na makaronie, kartonach z dżemami, z oranżadą. Przełęcz Vorotan była oblodzona, ale niebo było tam prawie wolne od chmur. Szybko, przerażająco szybko jak dla nas przesuwały się kamieniste łąki pocięte znajomymi kanionami. -To dlatego wszystkie drogi prowadzą tu tylko w górę i w dół- myślałam  i żałowałam, że nie idziemy. Pomimo wszystko.

-Nie wiesz gdzie jest słynny wodospad? – zaczepiłam parę turystów w Szaki. -Wiem właśnie stamtąd wracamy -Nie masz tego w nawigacji?. Nie miałam. Za chwilkę znów się spotkaliśmy w sklepie. – Może pomogę? – powiedziałam-znam rosyjski. Dziewczyna tylko strzyknęła palcami- po ile banany, czemu takie drogie? Rozumiałam, chociaż mówiła po portugalsku. Sprzedawczyni też zrozumiała. Odłamała dwa i dała dziewczynie za darmo. Jose zagadał coś po hiszpańsku- Jesteśmy podróżnikami!- powiedział chłopak ciągnąc po ubitym z błotem gnoju samolotową walizkę na kółkach. Myśleliśmy, że idą na autobus, ale puścili go i odjechali taksówką. Byli z Brazylii.

Do wieczora minęliśmy Sisian- senne miasteczko bez baru czy restauracji ale z elegancką herbaciarnią bez toalety. Trzymając się rzeki (ładnej jak nam obiecała barmanka), zasypanej tonami śmieci, zalanej gnojem, obrośniętej nadpalonymi chaszczami wypasanymi przez stada owiec i pojedyncze krowy na postronkach, minęliśmy ruinę kołchozu i wieś, chyba Uyts… Trochę nam się tam pokręciły kierunki. Było ciemno. Nabraliśmy wody przy pomniku na przeciw wiejskiego sklepu i już po nocy rozbiliśmy namiot z 500 metrów za ostatnim domem. Sisian to najzimniejsze miejsce w Armenii. Było zimno.

Share
Translate »