Armenia pieszo cz17 Góry Wardeniskie

Słońce rozwiewa wszystkie wątpliwości. Wychodzimy w góry, na oko podobne do tych, które przeszliśmy wczoraj. Planujemy jak przechytrzyć śnieg. Łączymy ścieżki , polne drogi, zapomniane już, pozarastane wsie. Mapa niezupełnie przypomina rzeczywistość. Często brniemy w gęstych trawach wypatrując ewentualnych żmij i zastanawiamy się jak by tu było latem. Może i piękniej, ale chyba też bardziej niebezpiecznie, trawy gęstsze, węże mniej senne…

Z góry widzimy domy przy głównej szosie. Dymy z kominów oznaczające pewnie poranną kawę pojawiają się dopiero po ósmej. Tuż po nich nad wieś nadciąga słońce. Zanim dotknie nas idziemy przez chrupki lód, porastający błotniste źródełka. Znad grani, którą przeszliśmy wczoraj wystaje czubek Araratu. Armen mówił, że jeśli szczyt jest goły będzie dobra pogoda i rzeczywiście wstaje piękny dzień. Złote trawy, pełne zaschniętych kwiatów, stromizny, skały co jakiś czas fragment drogi, urywający się bez ostrzeżenia, zarośla śliwek. W końcu chaszcze nie do ominięcia.  Wyciągam telefon i wyszukuję najbliższą ścieżkę. 200 metrów i w pionie pewnie 300, 50 metrów, 2 metry… widzisz coś już?

Potem trawers z dalekim widokiem, ruina wsi, niezła polna droga, idziemy zygzakiem omijając kolejne kaniony. Szybciej byłoby po szczytach, po śniegu. W południe wydaje mi się, że niemal się nie posunęliśmy. Mamy wątpliwości gdzie iść, ale za granią pojawia się dym. -Wieś! -myślimy. Od dymu dzieli nas kanion. Idziemy półką i trafiamy na kamienny mur. Za nim mieszkalna grota. Opuszczona pewnie od kilkunastu lat. -Chodź zajrzyj jaka wygodna- macha Jose zza gęstych pokrzyw, ale boję się zwierząt. „Stary niedźwiedź mocno śpi”… kołacze mi się po głowie jak refren.

Schodzimy do rzeki,  znajdujemy jakieś zalodzone przejście, w cieniu nadal trzyma nocny mróz. Stromo, urwiście potem patelnia, upał. Odcisk kół. O czwartej widzimy dach pasterskiej zagrody. Jest nowa, metalowa, dla krów. W zmarzniętym błocie ślady racic i dwóch niedźwiedzi. Matka i młody. Dym rozwiewa się, wygląda dziwnie. Zostawiamy plecaki i wdrapujemy się na grań żeby wyjrzeć. Płoną łąki, Armen mówił, że to dla nich dobre, tak tu jest. Dym przesłania Góry Karabaskie. Nie widać wsi, być może jest niedaleko, ale na pewno dużo niżej od nas. Decydujemy się tu przenocować, to nic, że wcześnie. Po pasterzach został metalowy schron. Malutki wyścielony sitowiem. Sprawdzamy czy da się go zamknąć na noc- znajdujemy jakąś deskę- niezły skobel.

Miś przychodzi jeszcze przed północą. Słyszę powietrze wciągane nosem, kroki dudnią na zmarzniętej ziemi. -Nie wychodź- mówię do Jose, kiedy zbiera się do toalety. Jose odwraca się na drugi bok i zasypia. Słucham jak niedźwiedź łazi z boku i z tyłu. Może boi się podejść do drzwi. Wiązki sitowia, które uznaliśmy za materiał na materac, mogły być pochodniami do straszenia intruzów. Przysypiam. Budzi mnie ruch pod podłogą. Kuna, może gronostaj, wierci się już do samego rana. Wstajemy na godzinę przed świtem. Po niebie wspina się ślad samolotu- prosto na księżyc.

Share

Armenia pieszo, cz16 Selim Caravanserai

Jest szaro, jeszcze bardzo zimno. Armen karmi psy. Boris śpi. Niebo wydaje się mętne, ale na zboczach pojawia się słońce. Daleko, długo będziemy w zimnym cieniu. Wychodzę z namiotu. Armen nastawia wodę na kawę, Jose na moją owsiankę. Wieje wiatr, więc chowamy się u pasterzy. Boris leniuchuje i chyba przez to, jeszcze nie całkiem przytomny opowiada, że chciałby wyjechać. Do Stanów, tam też żyją Jazydzi. -Nie znasz angielskiego, dlaczego właśnie tam? -Dzieci miałyby lepszą przyszłość. Myślę. Boris ma 22 lata, synka i piękną żonę. Od 10 ciu lat pracuje jako pasterz, pali odkąd skończył 6 lat. Teraz też zapala papieros od papierosa chociaż w namiocie brakuje powietrza. Streszczam jego historię Jose. Rozmawiam z Borisem jak z dzieckiem. -Żuć palenie, gdyby twój ojciec nie palił, nie znalazłbyś papierosa i też byś nie zaczął -stłukę jak mi syn tak zrobi!- ojciec nie stłukł? -Boris się zamyśla- stłukł. Nie pomogło. Masz rację. -Dlaczego do Stanów? -pyta Jose. Przyjedź do Hiszpanii, w Stanach będziesz zawsze obcym -brzydkim, bo śniadym, poza tym w Europie dzieciom jest lepiej. Wymieniamy na zmianę: szkoły za darmo, lekarz za darmo, każdy kto pracuje ma ubezpieczenie. Boris się dziwi, w Armenii ubezpieczenia nie ma nikt. -Nie mam wykształcenia, zawodu- Masz, jesteś doświadczonym pasterzem! Tłumaczę Jose. Boris protestuje- co to za zawód… Jose łapie problem jak buldog (taki jest) i rozwiązuje. -Znajdę ci pracę w Teruel. Boris mówi do niego -bracie. -W Aragonii brakuje pasterzy- tłumaczy Jose- wiem na pewno, rozmawiałem z prezesem związku zawodowego. Likwidują stada, bo nie ma kto paść. Wcześniej to robili Rumuni, teraz nie chcą. Nie nadążam z tłumaczeniem, wyjaśniam Borisowi, że w Hiszpanii pasterze nie mieszkają w namiotach, że nie ma tam niedźwiedzi i wilków.- Będę ci przysyłał pieniądze- Boris śmieje się do Armena. -Już mnie możesz fotografować jak chcesz. Chcę. Wymieniamy adresy. Jose podaje maila, telefon. Boris ma tylko facebooka, ale mówi, że sobie poradzi, że żona mówi po angielsku. Machamy, Armen odprowadza nas na grań. Wydaje nam się, że ma wilgotne oczy. My też jesteśmy wzruszeni, też nam smutno. Spotkaliśmy nieznajomych, musimy opuścić przyjaciół.

Jose skontaktuje się ze Związkiem Pasterzy Aragońskich jak tylko dorwie się do internetu w Tbilisi. To wszystko prawda, dla pasterzy rzeczywiście jest praca. Nikomu nie przeszkadzają Jazydzi. Ale Boris nigdy do nas nie napisze. -Nie wziąłem jego namiarów, bo nie chciałem naciskać. To poważna sprawa musi sam zdecydować, musi chcieć- tłumaczy Jose. Wiem, rozumiem, ale i tak mi żal.

Odchodząc odwracaliśmy się wiele razy. Boris został ze stadem w cieniu, a Armen ani razu nie spojrzał w tył. Zgodnie z jego wskazówkami wdrapaliśmy się na grzbiet i poszliśmy prosto na wschód. Niebo zmętniało, na górach leżał cienki śnieg. Mocno wiało. Przez cały dzień szliśmy przez łąki, suche, w wielu miejscach spalone. Przekroczyliśmy dwie rzeki. Trochę pokluczyliśmy, o mało nie poszliśmy źle, ale w końcu trafiliśmy na Selim. Średniowieczne budynki Caravanseraju były otwarte. Pod masywnym kamiennym sklepieniem rzędy żłobów dla wielbłądów czy koni. Ciemno, zimno. Dobrze, że przynieśliśmy z sobą wodę. Rozbiliśmy namiot z boku parkingu w mrożonych trawach poniżej przełęczy.-Góry Wardeniskie są niebezpieczne- ostrzegał Armen- nie idźcie tam. Zapomnieliśmy zapytać dlaczego.

Share
Translate »